770. Michaels Leigh - Tajemniczy sąsiad, harlekinum, Harlequin Romans

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Leigh Michaels

 

 

 

Tajemniczy sąsiad

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

 

Było już po godzinach szczytu, ale ulice wciąż jeszcze korkowały się co chwilę, ponieważ w ciągu dnia spadło trochę śniegu i wszyscy jeździli wolniej niż zazwyczaj. Delainey bębniła palcami po kierownicy, starając się zachować cierpliwość. Ponieważ mnóstwo czasu traciła w korkach, by nie zwariować lub nie dostać zawału, nauczyła się przyjmować tę niedogodność ze stoickim spokojem. Jednak tego wieczoru sytuacja była inna: Delainey jechała do domu.

Skręciła w boczną ulicę i przez masywną bramę wjechała na teren osiedla Białe Dęby. Przed nią ciągnęła się wysadzana drzewami aleja. Latem musiała przypominać zielony tunel, teraz nagie gałęzie tworzyły misterny czarny wzór na tle ciemniejącego nieba. W oddali widniał stary dwór z czerwonej cegły, dawniej rezydencja prywatna, obecnie ekskluzywny klub dla mieszkańców osiedla. Od głównej alei odchodziły dyskretnie oznakowane mniejsze uliczki, które wiły się przez pagórkowaty teren. Na każdym wzniesieniu wzniesiono kilka nowoczesnych budynków.

Trzecia w lewo, powtarzała sobie Delainey, by nie zgubić się w plątaninie niemal identycznych uliczek. Gdy dojechała na miejsce, ciężarówka firmy zajmującej się przeprowadzkami wciąż stała na parkingu. Silnik pracował, ale wokół nie było żywej duszy. Dziwne, że jeszcze nie skończyli ustawiać mebli, przecież miała ich bardzo niewiele. Cały jej dobytek dałoby się z łatwością załadować do niewielkiej furgonetki.

Zaparkowała obok ciężarówki i rozejrzała się dookoła. Tak, dobrze zrobiła, wybierając to miejsce. Białe Dęby były niezwykłe. Wykorzystując pofałdowany teren i gęste zalesienie, rozmieszczono budynki w taki sposób, by nie były wzajemnie widoczne. Poszczególne kompleksy składały się z czterech domków jednorodzinnych, zestawionych w taki sposób, by okna, balkony i ogródek każdego z nich wychodziły na inną stronę świata, dzięki czemu mieszkańcom zapewniono maksymalną intymność. Wszyscy czuli się tak, jakby mieszkali niemal sami w otoczeniu pięknego starego parku. Nic dziwnego, że to luksusowe osiedle cieszyło się ogromną popularnością, szczególnie wśród tak zwanych młodych zdolnych, którzy zaczynali robić karierę.

Delainey nie przywykła do etykiety człowieka sukcesu, który obraca się w elitarnych kręgach i mieszka w ekskluzywnym otoczeniu. Potrzebowała trochę czasu, by się przyzwyczaić do takiego stylu życia. Początkowo wcale nie miała ochoty się przeprowadzać, ale nowy szef stwierdził, że powinna zadbać o swój wizerunek, dlatego nie powinna mieszkać w zwykłym, nieco już zdewastowanym bloku usytuowanym w nienajlepszej dzielnicy.

Oczywiście nie tylko dlatego zdecydowała się na przeprowadzkę. Od dawna marzyła o takim miejscu, które mogłaby nazwać swoim domem. To dlatego pracowała tak ciężko, nie szczędząc czasu i wysiłku. W końcu jej marzenie spełniło się, a ona wciąż nie mogła w to uwierzyć.

W jej i sąsiednim domu paliły się światła. W agencji nieruchomości zapewniono ją, że będzie miała za sąsiadów bardzo miłą parę, prawniczkę i informatyka - a może na odwrót, może to on był prawnikiem, a ona specjalistką od oprogramowania. Delainey puściła te szczegóły mimo uszu, wiedząc, że brak czasu i tak uniemożliwi jej zawieranie bliższych znajomości.

Wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik i zastanowiła się, co powinna zabrać najpierw. Teczkę, drewno do kominka, które kupiła powodowana nagłym impulsem, czy może pudła z rzeczami zbyt dla niej cennymi, by powierzać je komuś obcemu?

Naraz kątem oka spostrzegła jakiś ruch, więc szybko odwróciła się, gotowa uprzejmie przywitać zbliżającego się mężczyznę. Poniewczasie zganiła się w myślach. Już nie mieszka w gwarnej, rojnej dzielnicy, gdzie ludzie dobrze się znają i lubią rozmawiać z sąsiadami. Tu każdy wysoko ceni swoją prywatność i zazdrośnie jej strzeże.

- Pewnie to pani dziś się wprowadza? - odezwał się nieznajomy.

Miał miękki i ciepły głos, równie miękki i ciepły jak kaszmirowy szal, który pieszczotliwie otulał szyję Delainey. Głos nieznajomego stanowił z kolei pieszczotę dla jej uszu.

 

Wydawałoby się, że właściciel takiego głosu powinien mieć odpowiedni do niego wygląd - nosić płaszcz z alpaki, jedwabny krawat, doskonale skrojony garnitur i nienagannie wypolerowane pantofle. Tymczasem on miał na sobie podniszczone dżinsy, sportowe buty i skórzaną kurtkę, która z pewnością pamiętała lepsze czasy. Wiatr rozwiewał czarne włosy, nieco za długie przy uszach. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kogo stać na dom w tak ekskluzywnym miejscu.

Nonsens. Przecież wiedziała z własnego doświadczenia, że ci, którzy starali się sprawiać wrażenie milionerów, często nimi nie byli. I na odwrót. To była pierwsza rzecz, jakiej się nauczyła, gdy mając siedemnaście lat, zaczęła praktykę jako kasjerka w banku.

Skinęła głową.

- Tak. Jestem Delainey Hodges.

Oczekiwała, że teraz on się przedstawi, ale nic podobnego nie nastąpiło.

- Długo jeszcze ci ludzie tu będą?

- Nie sądzę. Na pewno chcą skończyć jak najszybciej - odparła spokojnie. - A czemu pan pyta, panie...

Tym razem się udało.

- Wagner. Bo ich ciężarówka blokuje mi dojazd do garażu.

Przyjrzała się uważniej sytuacji na parkingu. Bramy czterech garaży znajdowały się w narożnikach kompleksu, więc ktoś obcy mógł mieć trudności z ustaleniem, który garaż do kogo należy.

- Przepraszam. Widocznie myśleli, że to dojazd do mojego.

- Bardzo słuszne spostrzeżenie. Szkoda, że w niczym nie zmienia sytuacji.

Co za zrzęda! A podobno miała mieć miłych sąsiadów... Hm, może tylko jego żona jest miła? Wątpliwe, skoro wyszła za takiego marudnego bęcwała!

Chwileczkę, przecież miała nie sądzić ludzi po pozorach.

- Owszem, samo mówienie o czymś niczego jeszcze nie zmienia. Dlatego zamiast czatować, aż wrócę, i robić mi wymówki, mógł pan do nich pójść i poprosić o przestawienie samochodu.

Zatkało go na moment.

- Właśnie szedłem to zrobić.

- Teraz już nie musi pan się fatygować, sama się tym zajmę. - Wyjęła z bagażnika drewno i teczkę z laptopem. Gdy zamknęła samochód, spostrzegła, że bęcwał nawet nie drgnął. - Czy ma pan jeszcze jakieś życzenia? A może zamierza pan czekać, aż stąd odjadą? Tylko żeby pan nie zamarzł.

- Doszedłem do wniosku, że jednak pójdę z panią i sam im powiem. Przyznaję, zrobię to z ciekawości. Ma pani mało rzeczy, więc mogli uwinąć się w godzinę, a siedzą tam całe popołudnie. Piknik sobie urządzili, czy co?

Przyglądał się, jak wyładowywali jej meble? Coś takiego!

- Musi pan mieć dużo wolnego czasu, skoro obserwuje pan, co robią sąsiedzi - skwitowała uszczypliwie.

Lekko uniósł brwi, zdziwiony jej irytacją.

- Nie nazwałbym tego w ten sposób. Jeśli czegoś jest mało, widać to na pierwszy rzut oka.

Nadal nie rozumiała, co poza wścibstwem może skłonić człowieka do podglądania innych, nawet jeśli podglądanie ogranicza się do „pierwszego rzutu oka".

Gdy weszli na nieduży ganek, otworzyły się drzwi i stanęli w nich dwaj krzepcy mężczyźni.

- Czekaliśmy na panią, pani Hodges, bo coś nam nie pasuje - oznajmił jeden z nich. - Na pewno mieliśmy rozłożyć ten materac na dole? Chce pani spać na parterze, a te dwie ładne sypialnie na górze zostawić bez umeblowania?

Skinęła głową.

- Pani dom, pani sprawa. - Wzruszył ramionami.

- Czyżby to był pani pierwszy dom? – zainteresował się bęcwał, kiedy tamci odeszli.

- Owszem. Dobranoc, panie Wagner - ucięła stanowczo, weszła do środka, zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się dookoła.

Była wreszcie u siebie, ale...

Dom wyglądał zupełnie inaczej niż tamtego dnia, gdy go oglądała. Wtedy było piękne słoneczne popołudnie, a wnętrze ożywiały kolorowe meble poprzednich właścicieli, na ścianach wisiały obrazy, na kominku stały najrozmaitsze ozdoby. Teraz miała przed sobą duże, puste i przygnębiające wnętrze. Parter stanowił jedną całość, ponieważ salon połączono z kuchnią. Po prawej znajdowały się schody na piętro, po lewej kominek, a po przeciwnej stronie od głównego wejścia przeszklone drzwi prowadziły na wspólne patio. Pod jedną ze ścian salonu leżał materac, obok niego ustawiono bujany fotel, telewizor i wieżę stereo, a wszystkie te przedmioty wydawały się dziwnie małe i jakby opuszczone.

Delainey słyszała, jak jej kroki rozbrzmiewają głuchym echem w pustym domu. A może słyszała też bicie swego serca? Nonsens, to wszystko z przejęcia. W końcu podjęła poważną decyzję, biorąc kredyt i kupując dom.

Zadzwonił telefon komórkowy, a na wyświetlaczu pojawił się numer Patty, pracownicy agencji nieruchomości, która pośredniczyła w transakcji.

- Cześć! Chciałam spytać, jak ci idzie przeprowadzka.

- Wszystko już przewiezione, teraz muszę to jeszcze rozpakować.

To bardzo przyjemne zajęcie.

- Taak? Może chcesz pomóc?

Patty roześmiała się.

- Chętnie. Mam wolne popołudnie za rok od przyszłe go kwietnia. Pasuje?

- Nie bardzo, ale doceniam dobre chęci. Pamiętasz, dziwiłyśmy się, że kanapa stoi w nietypowym miejscu. Powinnyśmy były ją odsunąć, na wykładzinie jest wielka czarna plama, to mi wygląda na atrament. Cała wykładzina do wymiany, a przecież w umowie stwierdza się, że to część wyposażenia. Zapłaciłam za nią.

- Delainey, ten dom faktycznie wymaga drobnych napraw, ale zostałaś o tym uprzedzona i dostałaś całkiem sporą zniżkę. Oczywiście zobaczę, czy da się coś zrobić, ale niczego nie mogę obiecać. W ostateczności możesz udawać przed gośćmi, że ta plama, to słynny psychologiczny test Rorschacha. Wiesz, ten, gdzie człowiek ma powiedzieć, z czym mu się kojarzy plama atramentu, i dzięki temu można rozszyfrować jego osobowość. Goście będą się świetnie bawić.

-              Doskonała rada - cierpko skwitowała Delainey i za kończyła rozmowę.

Ponieważ ciężarówka już odjechała, a bęcwała nie było nigdzie widać, bez przeszkód przyniosła z samochodu dwa pudła z najcenniejszymi rzeczami. Postawiła je na blacie w kuchni, wtedy też zauważyła wypalony okrągły ślad po gorącym garnku lub czajniku. Kiedy oglądała dom, w tym miejscu stała ozdobna patera na owoce.

-              Ciekawe, ile podobnych niespodzianek jeszcze mnie tu czeka? - mruknęła sama do siebie, przystępując do rozpakowywania swoich skarbów.

Nie czuła urazy do poprzednich właścicieli, raczej współczucie. Tak jak ona kupili ten dom na kredyt, a potem musieli go pośpiesznie sprzedać, bo z jakichś powodów przestali dawać sobie radę ze spłatą rat. Przy sprzedaży nie odzyskali nawet wkładu budowlanego, ponieważ poszedł on na poczet zaległości, które zdążyli narobić. Wcale im się nie dziwiła, że tak desperacko starali się sprzedać dom przerastający ich możliwości finansowe. Mieli nóż na gardle.

Mogła mieć pretensje tylko do siebie. Trzeba było zajrzeć tu i ówdzie. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby sprawdzić, czy wszystkie krany i kontakty są sprawne. Trudno, teraz już za późno.

Odwinęła z papieru dzwonek z chińskiej porcelany -pamiątkę po babci - i troskliwie ustawiła go na gzymsie nad kominkiem. Następnie wyjęła srebrne szczypce do cukru. Kupiła je w antykwariacie, kiedy ostatni raz odwiedziła matkę w rodzinnym domu. Mama skrytykowała ją za wielkopańskie fanaberie i wyrzucanie pieniędzy w błoto. Po co komu szczypce, skoro z powodzeniem można użyć łyżeczki? Delainey nie umiała wytłumaczyć, że zachwyciła się starym przedmiotem i pragnęła go mieć dla samej jego urody.

I słusznie zrobiła, bo teraz w końcu szczypce się przydadzą! Będzie przecież wydawać eleganckie przyjęcia, podejmować ważniejszych klientów obiadami - tak, to będzie w dobrym tonie. Oczywiście najpierw musi kupić stół i krzesła...

Odłożyła szczypce na blat barku, który stanowił granicę między salonem i aneksem kuchennym, i w zamyśleniu popatrzyła w czarną czeluść kominka. Nigdy nie miała prawdziwego kominka, w jej rodzinnym domu znajdowała się tylko atrapa z migającą pomarańczową żarówką. Nagle uznała, że rozpakowywanie może poczekać. Przecież to jej pierwsza noc we własnym domu! Zaraz rozpali ogień w kominku i cudownie się zrelaksuje. Dom od razu stanie się przytulniejszy, może nawet uda jej się spokojnie zasnąć przy wtórze trzaskającego ognia.

Poszła na górę, gdzie zaniesiono jej ubrania. Zdjęła kostium w odcieniu khaki, włożyła satynową piżamę w kolorze kości słoniowej, porządnie wy szczotkowała złocistobrązowe włosy, aż nabrały połysku, po czym wyjęła z kartonu pościel i wróciła na dół. Przesunęła materac, by znalazł się dokładnie na wprost kominka, a potem przyniosła paczkę drewna, którą zostawiła przy drzwiach wejściowych.

Polana były w grubej folii mocno przytwierdzonej zszywkami. Próbując je usunąć, Delainey najpierw złamała sobie paznokieć, a potem wyszczerbiła nóż.

-              Będę musiała kupić jakiś narzędzia - wymruczała pod nosem.

Gdy w końcu zdjęła folię, ułożyła w kominku trochę drewna w sposób, jaki kiedyś u kogoś podpatrzyła. Niestety polana staczały się jedne z drugich i zamiast zgrabnego stosiku miała przed sobą rozpadającą się smętną kupkę drewna. Trudno. Wstrzymując oddech, zapaliła zapałkę.

Drewno błyskawicznie zajęło się płomieniem, a chwilę później oprócz ognia pojawił się dym, który zamiast w głąb kominka, poleciał prosto na Delainey. Krztusząc się, pobiegła do szklanych drzwi prowadzących na patio i zaczęła mocować się z zamkiem. Gdy w końcu otworzyła je na oścież, w pokoju było już zupełnie szaro. Do środka wtargnął przejmująco zimny powiew, wpychając dym z powrotem do środka. Dookoła Delainey zawirowały płatki śniegu.

Zdenerwowana i wystraszona chwyciła folię od drewna i zaczęła nią wymachiwać, próbując wypędzić kłęby gryzącego dymu na zewnątrz. W otwartych drzwiach zamajaczyło coś ciemnego.

-              Co pani, do diabła, wyprawia? Chce pani spowodować pożar?

Znowu ten bęcwał! Był już bez kurtki, jedynie w dżinsach i bawełnianej koszulce. Tym razem jego głos nie brzmiał pieszczotliwie.

Tylko tego mi brakowało, pomyślała w pierwszej chwili, ale była tak zdesperowana, że mogła przyjąć pomoc nawet od upiornego zrzędy.

-              Rozpaliłam w kominku. Nie mam pojęcia, skąd tyle dymu. Z całą pewnością zdjęłam z drewna całą folię.

Nieznośny sąsiad spojrzał na kominek, następnie obrzucił Delainey krótkim spojrzeniem, bezceremonialnie odsunął ją na bok i szybko podążył w stronę kuchni, rzucając cierpko przez ramię:

-              Oczywiście nie przyszło pani do głowy, żeby kupić pogrzebacz.

Nie odpowiedziała, on tymczasem zaczął szukać czegoś w szafkach i szufladach, ale widać nie znalazł, bo zaklął. Chwilę później wrócił ze szczypcami do cukru i opadł na kolana przy kominku.

-              Proszę to zostawić, to srebro! - zaprotestowała Delainey, sądząc, że bęcwał użyje ich w charakterze pogrzebacza.

On jednak błyskawicznie pochylił się nad płomieniami, sięgnął w głąb przewodu kominowego, chwycił za coś szczypcami i pociągnął. Rozległ się metaliczny zgrzyt. Bęcwał cofnął się szybko i zgasił kilka iskier, które poleciały mu na koszulkę.

Dobrze jest najpierw wysunąć szyber, a dopiero potem rozpalać ogień - podsumował.

- Rozumiem, że powinnam była to wiedzieć - mruknęła. - Mam nadzieję, że pan się nie poparzył.

- Trochę mnie polizało po ręku, ale to nic. - Wyprostował się. - Miała pani szczęście, że to drewno jest wyschnięte na wiór, inaczej byłoby znacznie więcej dymu. Nie wiem, jak by się to dało wywietrzyć. Chyba musiałaby pani wybić dziurę w dachu.

- Dziękuję za pomoc. I przepraszam, że na pana krzyczałam w związku z tymi szczypcami do cukru. I odkupię panu koszulkę.

-              Nie ma potrzeby, tych parę iskier jej nie zaszkodzi. - Oddał jej szczypce. - Proszę zostawić szyber otwarty tak długo, aż skończy pani palić w kominku.

Potulnie kiwnęła głową, jednocześnie przysięgając sobie w duchu, że już nigdy więcej nie tknie tego kominka.

- Czy ma pani jeszcze jakieś życzenia? - spytał uprzejmie, a Delainey zarumieniła się lekko, rozpoznając swoje słowa.

- Nie. Myślę, że to by było na tyle. Jeszcze raz dziękuję, panie... Wagner - dodała, w porę przypominając sobie jego nazwisko.

- Sam.

- Słucham?

- Wydaje mi się, że jak kobieta przyjmuje mężczyznę w piżamie, to powinna mówić mu po imieniu.

Delainey zagryzła wargi i z zakłopotaniem otrzepała usmolony sadzą rękaw. Sam uśmiechnął się i podszedł do drzwi. Zauważył, że nie poszła za nim.

-              Mam je zamknąć, czy zamierzasz czekać, aż odejdę? Tylko żebyś nie zamarzła.

Do licha, zapamiętał wszystko tak dokładnie, jakby miał w głowie magnetofon!

- Chcę, żeby jeszcze trochę się przewietrzyło – odparła z godnością. - Nie myśl, że nie potrafię sobie z niczym poradzić. Nie znam się tylko na kominkach.

- To świetnie, bo już się bałem, co będzie, gdy zechcesz wziąć prysznic.

Odwrócił się i poszedł do siebie przez patio, wesoło pogwizdując.

Jutro kupię pogrzebacz, zdecydowała. Będę miała czym zamordować Sama Wagnera.

Z samego rana ktoś zadzwonił do jej drzwi. Na ganku stała siwowłosa staruszka z wiklinowym koszyczkiem w ręku.

-              Chciałam przywitać nową sąsiadkę - oznajmiła z życzliwym uśmiechem. - Jestem Emma Ashford, mieszkam obok. Proszę, upiekłam dla pani świeże bułeczki na śniadanie. Prawdę mówiąc, przyniosłam kilka już wczoraj, ale ci robotnicy zrozumieli, że to dla nich i zanim zdążyłam wytłumaczyć, że to jednak dla pani, było za późno. Delainey poczuła kuszącą woń wanilii i cynamonu, wydobywającą się spod lnianej serwetki, która przykrywała koszyczek.

-              Właściwie dobrze, że zjedli, dzięki temu ja dostaję teraz świeżutkie i jeszcze ciepłe - ucieszyła się. - Serdecznie dziękuję. Czy zechce pani wstąpić na kawę?

Sąsiadka zawahała się.

- Byłoby mi miło, ale pani pewnie spieszy się do pracy.

- Akurat dziś wychodzę później, bo coś zamówiłam i mają mi to przywieźć. - Uprzejmym gestem zaprosiła sąsiadkę do środka, zastanawiając się jednocześnie, co ta staruszka robi w Białych Dębach. Powiedziano jej, że średnia wieku mieszkańców osiedla wynosi trzydzieści lat. Hmm...

Nastawiła wodę w elektrycznym czajniku, wyjęła z szafki fajansowe kubeczki oraz talerzyki, z których żaden nie pasował do pozostałych.

-              Przepraszam, nie są zbyt eleganckie - sumitowała...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl