8053, Big Pack Books txt, 5001-10000
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Arkadiusz NiemirskiPan Samochodzik i Zagadka kaszubskiego roduWSTĘPW szuwarach, na wschodnim brzegu jeziora, ustawili statywy i wmontowali w niemikrofony skierowane na najbliższš wysepkę, która w zachodzšcym kwietniowymsłońcuspotężniała w cieniu własnych drzew i milczšco drzemała. Dogasajšce w resztkachdnianiebieskie lustro wody spokojnie obmywało zaronięty, niedostępny brzeg, naktórymptactwo znalazło sobie przystań, a rybitwy miejsce na swš ocistš kolację.Komary cięłydzisiaj na deszcz, drażnił je zapach ludzkiego potu, ale nie przeszkodziły dwómmłodymchłopcom zamocować podpórki, na której tkwiły czułe mikrofony kierunkowe zokazałštarczš lunety. Z małego głonika poleciały niewyrane odgłosy przyrody, pomrukdrzew,szelest lici oraz ptasi szczebiot, który zamierzali rozszyfrować. Nie byliornitologami, aleczłonkami szkolnego oddziału Ligi Ochrony Przyrody. Sprawdzili wzrokiem niebo iupewniwszy się, że deszcz jeszcze przed nimi, zmienili baterie, ustawili czułoćsprzętu iwłšczyli mały magnetofon. Na paluszkach cofnęli się w głšb brzegu pod duży grabi zpozostawionych tam plecaków wyjęli bidony. Z ulgš łyknęli kompotu, któryprzyrzšdziła imwczoraj Kolasiowa, żona leniczego.W górze, w koronach drzew zawiergotał sennie, po raz ostatni, drozd, takprzynajmniej wydawało się młodszemu. Było ciepło, trochę duszno i jak dotychczasbezwietrznie.- Powiedz teraz - zwrócił się do kompana starszy, oparłszy się o grab - co to sšjezioralobeliowe?- Nazwa ich pochodzi od lobelii jeziornej, inaczej stroiczki wodnej -odpowiedziałtamten piewajšco, jakby wykuł się tego na pamięć. - To taka rolina wodna,zimozielona. WPolsce rzadka i ginšca.- Lić ich zielony jak jodłowe szpilki, kiedy je niegi pobielš - wyrecytowałstarszy,ale zaraz spoważniał i popatrzył na młodszego, piegowatego chłopca. - A teraz,sprawdzimytwojš łacinę. Tracz nurogę?- Mergus merganser.- Gšgoł?- Bucephala clangula.- Dobrze.Na wyspie z wysokich trzcin wystrzeliło stado kaczek. Poderwały się do lotu zdeterminacjš walczšcych o życie istot, ale zaraz z pluskiem opadły trzydziecimetrów dalejna spokojnš wodę i zwróciły się dziobami ku oczeretom południowego cypla. Pojeziorzenadpływał z północy stary ponton z dwoma miejscowymi, którzy kierowali sięwprost nawyspę. Byli zaronięci i niedbale ubrani. Palili papierosy i cicho rozmawiali,ale w ichzachowaniu było co konspiracyjnego i niepokojšcego. Pojawili się tutaj nagle icicho.Starszy i młodszy przykucnęli automatycznie, aż ortalionowe kurtki zaszeleciłynieprzyjemnie o omszały pień drzewa, i w milczeniu obserwowali ponton.- Kłusownicy - szepnšł starszy i zerknšł na młodszego.Przestali rozmawiać, bo oto jeden z kłusowników wyjšł wiatrówkę i stanšł nadziobiełódki. Z gęstwiny oczeretu bronišcego dostępu do małej wysepki wyleciałspłoszony łabędredniej wielkoci. Pisnšł ostrzegawczo, a potem bijšc wciekle skrzydłamipędził popowierzchni jeziora w pozycji niemal wyprostowanej, gnany wyłšcznie przezstrach. Auciekał przed nieznajomymi, jakby przeczuł nadpływajšcš mierć. Miał rację tenptak. Jedenz mężczyzn, ten z wiatrówkš, wycelował w białego i dumnego ptaka. Rozległ sięsuchytrzask, który tutaj w samym sercu rezerwatu ciszy zabrzmiał niczym armatniwystrzał.Trafiony łabęd spadł do wody, a wtedy kłusownik raz jeszcze poprawił zwiatrówki, tak nawszelki wypadek. Zajęci wiosłowaniem nie zważali na drugiego łabędziauciekajšcego przednimi nad samš wodš i kierujšcego się na zachodniš wyspę.- Bandyci - wyszeptał młodszy chłopiec. - Widziałe? Zamordował łabędzia. To niekłusownicy. To mordercy.Starszy nic nie mówił. Położył się na ziemi ostrożnie, tak aby nie zwrócić uwagimężczyzn na łódce i podczołgał się wolno pod sam brzeg, gdzie stał mikrofon zlunetš.Młodszy szybko poszedł w jego lady. W tym czasie dwóch kłusowników dobiło dobrzeguwysepki zabrawszy uprzednio martwego łabędzia z powierzchni jeziora. Przódpontonurozsunšł zielsko po obu stronach burty i po chwili zielone badyle podniosły sięmniejochoczo, zakrywajšc częciowo gumowy ponton.A na jeziorze było znowu spokojnie. Kłusownicy zapalili papierosa. Jeden z nichzaklšł siarczycie. Rzucone przez niego przekleństwo, które poniosła woda nabrzeg jeziora,brzmiało jak złe zaklęcie.Starszy chłopiec przesunšł lunetę mikrofonu i skierował jš na wprost ukrytego nabrzegu wyspy pontonu. Ustawił odległoć na aparacie i włšczył podsłuch. Młodzichłopcyszybko przekonali się, że rozmowa dotyczyła nie tylko łabędzi.ROZDZIAŁ PIERWSZYACH, WAKACJE! AUTOSTOPOWICZKA KIM JEST CZAPLA? OSTREPOŻEGNANIE NA JASIEŃ KOLASÓWKA I SZCZEŻUJ KOLASIOWA OWYPADKU LENICZEGO BŁOGOĆ POOBIEDNIA CO MNIE TUSPROWADZA? O DWÓCH KŁUSOWNIKACH CO MAJĽ WSPÓLNEGOŁABĘD, KÓŁKO LOP I NASZ DEPARTAMENT? O DZIWNYM NAGRANIUBIWAK PRZYRODA JASIENIA I DOLINY SŁUPI STRAŻNIK W MOIMNAMIOCIEPrzełom czerwca i lipca każdego roku miał co z radosnego uniesienia. Rzeczzrozumiała - wakacje! Jadšc od Warszawy do Lęborka, mijajšc miasta i wsie,wszędziesłyszałem ów powszechny oddech ulgi. Cała przyroda zdawała się oddychać tymleniwym,spoconym rytmem letniego błogostanu. Szczególnie po młodych ludziach widać byłoobjawywakacyjnej choroby - zachowywali się wbrew troskom życia codziennego. W ichnonszalanckim sposobie chodzenia i janiejszych, zdrowych twarzach objawiało sięnaszewłasne dzieciństwo, a ich umiechy, wrzaski i kłótnie przypominały nasze dawneszaleństwa.Wakacje. Czas amnestii dla szkolnych obiboków, czas wytchnienia i opamiętaniadlapracusiów i prymusów. Ach, wakacje!Czas słońca i luzu nie oznaczał jednak dla wszystkich bezczynnoci i biernegoodpoczynku. Wemy mnie - miałem urlop, pierwszy od kilku lat pracy wDepartamencieOchrony Zabytków przy Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie, ale wcale niezamierzałem jechać nad morze i lec na morskim piasku na całe dwa tygodnie albopływać namazurskim jeziorze całymi dniami. Z poczštku byłem nawet niezadowolony z wyborumiejsca na spędzenie urlopu. Kaszuby. Pomorze. Kochałem przyrodę i jej dzikiełono, alelepiej się czułem, wiedzšc, że w pobliżu rezerwatu sš ciekawe zabytki. A co możebyć naKaszubach? Jeden stary kociół na wsi albo zdewastowany poniemiecki dworek.Jak tylko mój szef, zwany Panem Samochodzikiem, podpisał mi podanie o urlopudzieliwszy wczeniej odpowiednich wskazówek, pojechałem do swego mieszkania naUrsynowie spakować potrzebne rzeczy. Wyjšłem z pawlacza stary, nieużywany od latnamiotdwuosobowy, który zmieciłby się w niedużym plecaku, i pobieżnie go sprawdziłem.Żadnejdziury! Potem było kompletowanie pozostałego sprzętu, koszmarnie długie pranie imałezakupy w pobliskim supermarkecie. Nastawiłem budzik na czwartš rano, alezrobiłem to zprzyzwyczajenia. Nie musiałem obawiać się, że zasnę, gdyż prawie nie zmrużyłemoka. Całšnoc przewracałem się z boku na bok, ale zawsze tak reaguję przed wakacyjnšpodróżš.Wyjazd w piękne miejsca, które wprawdzie znam, ale wyłšcznie z przewodników ifolderów,był zawsze rodzajem wyzwania. Wyzwania przed konfrontacjš. Oczekiwanie to miałoco ztremy przed randkš z nieznajomš dziewczynš. Miejsca, których nigdy się niewidziało, aleznało się z opisów, hipnotyzujš. Niechby to była nawet zabita deskami wie -zawszeoczekiwałem takiego spotkania z pełnš nabożeństwa ciekawociš. Wtedy zwykłydrewnianypłot na ulicy, dzwonnica kocioła czy opuszczony dom wydawał się ciekawszy o topoprzedzajšce wrażenie ponadzmysłowego kontaktu.Ale doć już tych refleksji. Minšłem przejazd kolejowy i w dalszym cišguzbliżałemsię od wschodu do centrum rozłożystego Lęborka, które niczym na patelni smażyłosię wostrym słońcu. Daleko przede mnš, nieco na prawo niebieciutkie niebo łšczyłosię nadmiastem z ciemnozielonymi wzgórzami, u stóp których legł stary, redniowiecznyLębork.Znalazłem jakš przy drożnš stację benzynowš i postanowiłem zatankować do pełnaidokupić w sklepie trochę wody mineralnej.- Do pełna - powiedziałem do milczšcego pracownika stacji, gdy stanšłem przydystrybutorze.Kiedy ten wykonywał swojš pracę oparty plecami o Rosynanta, ja z postanowieniemrozprostowania koci przystanšłem przed wystawš z okularami przeciwsłonecznymi,ustawionš przed wejciem do sklepu. Obracałem w palcach jednš parę, takš, którapochłaniapromienie ultrafioletowe, sprawdziłem z ciekawoci zamki, stan piętek inoników, gdy naglew odbiciu szkieł zauważyłem co ciekawego.Za dachem Rosynanta przesunęła się jaka głowa. Dziewczyna. Tyle zdšżyłemzauważyć. Trwało to krótko i nagle nieznajoma otworzyła drzwi i błyskawiczniewpełzła dorodka jeepa.Co za czort? - pomylałem zdumiony i na wszelki wypadek nie odwracałem się,abyjej nie spłoszyć. Miałem bowiem zamiar jš złapać.Dodam, że nasz ministerialny pojazd, który udało mi się na czas mojego urlopuwypożyczyć (szef wyruszał w służbowš podróż do Paryża, więc nie potrzebowałsamochodu)był wyposażony w specjalny wtrysk gazu obezwładniajšcego. Przezroczysty ibezwonny gazulatniał się w chwili włamania. Jednak podczas krótkich, kontrolowanych postojównieuruchamiałem tego zabezpieczenia i dlatego osobie, która z niejasnych dla mniepowodówwskoczyła przed chwilš na tylne siedzenie jeepa, nic się nie stało.Udajšc obojętnego, zapłaciłem za paliwo i kupiłem okulary z granatowymi szkłami.Usiadłem za kierownicš, ale długo nie zapalałem silnika. Mogłem wprawdzienacisnšćspecjalny przycisk uruchamiajšcy automatyczne złożenie się t...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Archiwum
- Indeks
- 773, Big Pack Books txt, 1-5000
- 777, Big Pack Books txt, 1-5000
- 77, Big Pack Books txt, 1-5000
- 776, Big Pack Books txt, 1-5000
- 779, Big Pack Books txt, 1-5000
- 774, Big Pack Books txt, 1-5000
- 780, Big Pack Books txt, 1-5000
- 782, Big Pack Books txt, 1-5000
- 783, Big Pack Books txt, 1-5000
- 785, Big Pack Books txt, 1-5000
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- anna-weaslay.opx.pl