7900, Big Pack Books txt, 5001-10000
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jacek DukajIACTE  W życiu piękne sš tylko chwile.Dżem  I  W Dolinie Czasu To w Dolinie Czasu - w Dolinie Czasu Podšżajšcy Za Cieniem, łowca zwierzšt i ludzi, czarownik i znachor, pół Cayuga, pół Francuz, zorientował się, iż kto go ciga. Tropiciel jest tropiony. Nastała pora powrotu rzek do ródeł. Jelenie polujš na wilki. Kto idzie po ladach Podšżajšcego Za Cieniem, kto depcze zdeptanš przezeń ziemię.Delikatnie obrysował końcem wielkiego łuku obcy odcisk buta, odcisk buta białego. Co za wielka stopa. Olbrzym. Jaki wielki, taki głupi. lepy by dostrzegł takiego tropiciela. Nieregularny cišg skaz piaszczystej gładzi cišgnšł się brzegiem strumienia przez ładnych kilkanacie metrów, równolegle do ladów Podšżajšcego Za Cieniem, specjalnie tu przezeń wczoraj pozostawionych dla pogoni, wówczas zaledwie przypuszczalnej. Teraz to już pewnoć. Jeden biały.Podšżajšcy Za Cieniem po raz pierwszy zauważył, że kto za nim idzie jeszcze na przełęczy. Padlinożercy go ostrzegli: znak na niebie. Nad jarem, gdzie pozostawił był truchło karibu, oskórowane i pozbawione co smaczniejszych częci mięsa, unosiło się ich pół tuzina. Obserwował je przez chwilę z grani. I wtedy jeden runšł nagle w dół jak kamień; a zaraz potem drugi. Reszta pospiesznie jęła się wspinać na wyższy pułap. Cóż to za boski łucznik, zdumiał się Podšżajšcy Za Cieniem, nie doczekawszy się huku strzelby.Zgodnie z zasadš wiecznej podejrzliwoci przyjšł, iż jest poprzez te dzikie ostępy tropiony. Zaczšł zastawiać pułapki; jego tropiciel wpadł w pierwszš z nich: zmusiwszy go do przejcia po odpowiednim podłożu, Podšżajšcy Za Cieniem parę mil dalej rozpłynšł się w powietrzu: strumień, skała, strumień, kamieniste zbocze - i ani ladu za sobš. Zatoczył szerokie półkole i oto stał nad swym własnym tropem sprzed dnia. Biały olbrzym jest gdzie w przodzie, bardziej na południowy zachód.Kucnšł, przymrużył lewe oko i ocenił długoć kroku mężczyzny: naprawdę wzrostu musi być nieprzeciętnego. Co tu robi? Czemu zapucił się tak głęboko na terytorium wolnych plemion? Dlaczego za mnš idzie? I jak długo? Od samej faktorii nad Erie? To niemożliwe. Jakież mógłby mieć powody? Zemsta? To jest siła, która byłaby w stanie go do tego pchnšć, ludzie większe szaleństwa popełniajš z nienawici, dla nienawici. Ale - zemsta za kogo?W Dolinie Czasu nie mieszka żaden szczep, nie jest ona niczyim stałym terenem łowieckim, to ziemia neutralna. Na wschodzie, trzy dni drogi stšd, żyjš Ludzie-Węże; synowi jednego ze starszych wioski pomógł niegdy w upolowaniu niedwiedzia. Zawsze mógłby zwrócić się do nich o pomoc. Choć miał nadzieję, że nie będzie to konieczne.Ruszył po ladach własnych i białego. Biegł. Powinien dojć tamtego przed zmierzchem. Znał swój rytm i znał odległoć. Skręcił w las; gałęzie siekły go po twarzy, zahaczały o niemal proste łęczysko ukonie przecinajšce plecy - pozostawiał za sobš dodatkowy poszept rozbudzonej puszczy. Ciężka sakwa obijała mu niezgodnie z tempem biegu kręgosłup, mimo podwójnej skóry kurtki czuł twardš krawęd jakiego upakowanego w torbie przedmiotu. Był wiadomy najmniejszej nierównoci gruntu pod miękkimi podeszwami mokasynów; wolałby biec boso, by nic nie zakłócało intymnoci jego kontaktu z ziemiš: nie pieci się kobiety dłoniš w rękawicy. Biali ziemi nienawidzš, okazujš jej pogardę; zadziwiajšca jest ta łatwoć, z jakš wykrzesujš z siebie równie skrajne, co absurdalne uczucia. Znał ich, żył z nimi, więc wiedział. Może taki włanie jest ten olbrzym: ogłupiały, oszalały z pogardy; założył się z kim, że upoluje Indianina - dwóch, czterech, dziesięciu - to możliwe, takie rzeczy się zdarzajš.Jakie zwierzę przemknęło obok, równolegle do pohuraganowego zawału - cień ciemny poród cieni zielonych. Tropiciel wcišgnšł powietrze przez nos: nic nie wyczuł, wiatr był z nim. Gdzie daleko rozstukał się dzięcioł, odpowiedziało mu echo. Tropy znikały, to znów się pojawiały - nie zwracał na nie uwagi, biegł na pamięć.W Dolinie Czasu rzeczywistoć jest silniejsza, nie sposób się jej oprzeć, uległby jej lepy, głuchy, pozbawiony węchu i czucia. Tu nawet sny sš prawdziwsze. Doznania atakujš człowieka z bolesnš nachalnociš. Woda jest sto razy bardziej wilgotna, roliny i zwierzęta tysišc razy bardziej żywe, powietrzem można się upić. Trzeba się naprawdę starać, by nie ulec przypadkowemu zauroczeniu przez kamień ródkorzenny, barwę kory, rozedrganie krawędzi licia, pień wiatru. To więte, więte miejsce. Nie przelano tu ludzkiej krwi od niepamiętnych lat. Ale też nigdy dotšd nie postała tu stopa białego.W Dolinie Czasu, gdzie wszystko jest nowe i pierwsze - nie zostanę, nie chcę zostać pierwszym mordercš.Słońce stało dwie dłonie nad graniš, gdy Podšżajšcy Za Cieniem dotarł do żlebu, za którym kończył się jego stary trop. Zwolnił i zdjšł z pleców łuk, wyższy od niego samego. Wspišł się na zbocze i skręcił ku strumieniowi, wybierajšc drogę na skróty. Szedł teraz powoli, naprzeciw nieregularnym porywom wiatru, wsłuchujšc się w każdy szept puszczy; przekrzywiał lekko głowę, jakby usiłujšc pochwycić jakie zakazane dla zwykłych miertelników głosy z sšsiedniego wiata - długie, czarne, proste włosy opadały mu w nieładzie na pier i plecy, dziwnie wyglšdał w takiej pozie. Szedł. Ziemia przyjmowała jego stopy miękko, bezgłonie. Omijały go gałęzie. Oczy jego prawie się nie poruszały: dawno opanował był sztukę kontroli postrzegania peryferyjnego, nie umykał mu żaden ruch, a teraz nie wzrok, lecz słuch stanowił zmysł dominujšcy. Mijał drzewa jak ludzi w zapatrzonym w celebrę tłumie. Teren jšł ponownie opadać: zbliżał się Podšżajšcy Za Cieniem do strumienia, od przeciwnej, niż poprzednio strony. Jak zawsze, w chwili napięcia, w preludium niebezpieczeństwa - rozswędziały go bolenie blizny po straconych palcach.Szum wody na kamieniach. Przewity róddrzewne.Zatrzymał się za wysokopiennš sosnš; stšd widział strumień i skalny zawał, przez który się on pienił. Wolna od zaroli przestrzeń szeroka była na jakie trzydzieci kroków. Na drugim brzegu znajdowała się piaszczysta polana, czarna plama zgaszonego ogniska cišgała spojrzenie do jej rodka. Nad wodš unosiły się chmury owadów. Wród kamieni zawału sunšł wšż. Zachodzšce słońce rozróżowiało wiecznie zbełtanš powierzchnię potoku.Instynkt. Padł na ziemię na ćwierć oddechu przed uderzeniem kuli w pień sosny. Posypały się nań odłamki kory. Nie mógł pojšć co się dzieje. Nie było, nie było najcichszego nawet huku wystrzału. Jedyne wyjanienie, jakie przyszło mu do głowy: przypadkowy pocisk ze zbyt wielkiej na dwięk odległoci - odpadło po pierwszym zerknięciu na bliznę po kuli na ciele sosny: strzelano z dołu, z drugiej strony strumienia, spod zbocza.Przypłaszczony do ziemi, wycofał się znad szczytu skarpy, wężowym sposobem bardziej się wijšc, aniżeli czołgajšc; od zapachu ciółki przemknęło mu wspomnienie dusznego, upalnego lata z dzieciństwa. Dochodziły go zza strumienia jakie hałasy, lecz nie mógł się w nie pilniej wsłuchać, nie miał czasu i okazji, musiał uciekać, liczšc na to, iż strzelec zajęty jest ponownym nabijaniem broni.- Zatrzymaj się! - krzyknšł po angielsku niewidoczny mężczyzna. - Wróć!Cóż to za głupiec niesłychany, zdumiał się Podšżajšcy Za Cieniem; po natężeniu i nikłym pogłosie krzyku ocenił dzielšcš ich odległoć na jakie sto kroków. Wystarczy. Osłonięty od strony strumienia szerokim pniem wiekowego dębu, wstał i wyprostował się, już ze strzałš na cięciwie i łukiem wpółnapiętym, ciskanym w trójpalcej dłoni. Nie bardzo rozumiał jakim cudem został spostrzeżony, ale skoro stało się, nie miało to teraz znaczenia - nie myleć o tym: przeszło, minęło - obojętne. Zastanawiało go natomiast niemalże szaleńcze postępowanie strzelca. Czyżby faktycznie wariat? Opętany olbrzym?Słyszał go doskonale, jak wspinał się na skarpę nadwodnš i przedzierał przez las, nie cichszy od rannego niedwiedzia.Bliżej i bliżej. Tak blisko, że Podšżajšcy Za Cieniem odłożył łuk i wyjšł zza pasa tomahawk; tamten przebiegnie tuż obok. I rzeczywicie. Już słyszał jego oddech. Jęki ziemi ugniatanej tymi wielkimi stopami. Zamarł, przycinięty do pnia, sprężony niczym drapieżnik przed skokiem.A potem wszystko się jako skotłowało, pomieszało, chaos zapanował absolutny w porzšdku wydarzeń - i w pamięci tropiciela zapisały się one mozaikš bladych faktów, pozbawionych przyczyny i skutku.Więc uderzył, trafił olbrzyma, tego był pewien, widział obuch tomahawka odskakujšcy od jego czaszki. Odstšpili, zakręcili się wokół siebie. Który z nich krzyczał. Czy Podšżajšcy Za Cieniem uderzył po raz drugi? Czy też to tamten go zaatakował? Nie mógł sobie póniej przypomnieć. Cišgłoć czasu powróciła w chwili, gdy obaj stali naprzeciwko siebie, o trzy kroki oddaleni, mierzšc się wzrokiem; olbrzym celował w Podšżajšcego Za Cieniem z tej swojej strzelby, a sam Podšżajšcy Za Cieniem zamarł w pół zamachu tomahawkiem, bojšc się sprowokować mimowolny strzał. Olbrzym dyszał.- Luis Lavier - sapnšł po chwili - nie uciekaj, nie chcę ci uczynić krzywdy. - A wcišż mierzył z biodra do tropiciela, ta jego przedziwna krótkolufa broń (a nie pistolet przecież!) ani drgnęła.Cayuga zastanawiał się w panice nad czym innym; w istocie ledwo zarejestrował słowa białego i fakt, że zna on jego francuskie nazwisko. Martwiło Podšżajšcego Za Cieniem czy aby nie rozgniewał duchów tego miejsca, czy nie zbezczecił Doliny, czy nie dopucił się więtokradztwa atakujšc tu człowieka. Może to dlatego jego cios - wszak miertelny - nie wyrzšdził olbrzymowi żadnej szkody? Czy duchy były przeciw niemu? To niepokojšca perspektywa.- Nie spodziewałem się ciebie z tej strony, nie rozpoznałem cię. Nie chcę cię zabijać. Jeste mi potrzebny. Poszedłem za tobš, żeby cię wynajšć.Co mam robić? - mylał tropiciel. Należy się wystrzegać gniewu zmarłych. Niebezpieczn...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Archiwum
- Indeks
- 773, Big Pack Books txt, 1-5000
- 777, Big Pack Books txt, 1-5000
- 77, Big Pack Books txt, 1-5000
- 776, Big Pack Books txt, 1-5000
- 779, Big Pack Books txt, 1-5000
- 774, Big Pack Books txt, 1-5000
- 780, Big Pack Books txt, 1-5000
- 782, Big Pack Books txt, 1-5000
- 783, Big Pack Books txt, 1-5000
- 785, Big Pack Books txt, 1-5000
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- soundsdb.keep.pl