784. Roberts Nora - Kolejna wygrana -Minikolekcja Nory Roberts 5, harlekinum, Harlequin Romans

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Nora Roberts

KOLEJNA WYGRANAROZDZIAŁ PIERWSZY

Przyglądał się, jak podjeżdża. Choć ubrana była w kurtkę i dżinsy, a na głowie miała maskujący kask, Katcha uderzyła jej kobiecość. Przyjechała na małym motocyklu marki Honda. Zaciągając się cygaretką, po­dziwiał, z jaką zręcznością zaparkowała.

Powoli zsiadła z motocykla. Była bardzo wysoka i smukła. Katch oparł się o automat z napojami i z bez­myślną ciekawością dalej obserwował nieznajomą. Gdy zdjęła kask, jego zainteresowanie wzrosło.

Rozpuszczone proste włosy sięgały jej do ramion, a na czoło opadała grzywka. Była ciemną brunetką, choć w jej włosach lśniły czerwone i złote refleksy od słońca. Twarz miała szczupłą o ostrych, wyrazistych rysach, a jednocześnie pełnych, wydatnych ustach. Znał modelki, które głodziły się, by uzyskać taki wygląd.

Katch, znając się trochę na kosmetykach, wiedział, że żadnego nie użyła dla podkreślenia swej urody. Nie potrzebowała ich. Miała duże oczy, nawet z daleka za­uważył, że były ciemnobrązowe. Przypominały oczy źrebaka - były szeroko rozstawione, rozwarte i czujne. Poruszała się z naturalnym wdziękiem. Musiała być bardzo młoda. Wyglądała najwyżej na dwadzieścia lat.

Zaciągnął się znów cygarem. Tak, naprawdę była piękna.

- Cześć, Megan!

Dziewczyna odwróciła się, odgarniając włosy z czo­ła i uśmiechnęła do sióstr Bailey, bliźniaczek, które za­trzymały swojego dżipa przy krawężniku.

- Cześć. - Megan podeszła do samochodu. Bardzo lubiła siostry Bailey.

Tak jak ona miały dwadzieścia trzy lata. Były drobnymi blondynkami o niebieskich oczach i długich, delikatnych włosach, potarganych teraz przez wiatr. Obie pary niebie­skich oczu przesunęły się po Megan i skupiły na mężczyźnie, który stał oparty o automat. Jak na komendę dziewczyny wyprostowały się i założyły włosy za uszy, świadome, że ich prawy profil jest bardziej atrakcyjny.

- Dawno cię nie widziałam! - Teri Bailey, zwracając się do Megan, zerkała z ukosa na Katcha.

- Miałam sporo spraw do załatwienia przed rozpo­częciem nowego sezonu. - Megan miała niski głos i mówiła z lekkim południowym akcentem. - Co u was słychać?

- Świetnie! - odpowiedziała Jeri, poruszając się na siedzeniu kierowcy. - Mamy wolne popołudnie. Może pojedziesz z nami na zakupy? - Również ona zerkała na Katcha.

- Chciałabym... - Megan pokręciła głową - ale muszę tu coś załatwić.

- Może z tym facetem o wspaniałych, szarych oczach? - wtrąciła Jeri.

Megan wybuchnęła śmiechem.

- I szerokich ramionach - dodała Teri.

- On nie spuszcza z niej wzroku, prawda, Teri? - dodała Jeri.

- O czym wy mówicie? - Megan była całkowicie zdezorientowana.

- Spójrz za siebie. - Teri delikatnie poruszyła gło­wą. - Na tego przystojniaka przy automacie. Olśniewa­jący, prawda? - Ale gdy Megan zaczęła odwracać gło­wę, Teri dodała dramatycznym szeptem: - Nie obracaj się tak ostentacyjnie, na litość boską!

- Przecież nic nie zobaczę, jeśli nie spojrzę - zauwa­żyła rozsądnie Megan, odwracając jednak głowę.

Mężczyzna miał gęste blond włosy, choć nie tak jas­ne jak bliźniaczki Teri i Jeri, lekko przydymione, z pa­semkami rozjaśnionymi przez słońce. Był smukły, wy­soki i miał na sobie sprane dżinsy. Stał oparty o automat do napojów, w niedbałej pozie, potargany, i pił z pusz­ki. Ale wyraz jego twarzy jest skupiony, a nawet czujny, pomyślała Megan, gdy bez mrugnięcia okiem wytrzy­mał jej spojrzenie. Miał regularne rysy twarzy, rzec można - doskonałe, choć jego policzki wymagały ogo­lenia. Mały dołek w podbródku dodawał mu uroku.

W zwykłych okolicznościach Megan uznałaby tę przystojną twarz za fascynującą. Jednak spojrzenie sza­rych, nieprzeniknionych oczu było impertynenckie. Megan dobrze znała takie typy - tajemniczy samotnik, który nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca, szukający przelotnych znajomości z kobietami. Ściągnęła brwi. Bezceremonialnie jej się przyglądał. A nawet, o zgrozo, dotykając ustami puszki, mrugnął wesoło.

Słysząc chichot jednej z bliźniaczek, Megan odwró­ciła głowę.

- Fantastyczny facet - zdecydowała Jeri.

- Nie bądź idiotką! - Megan energicznym ruchem głowy odrzuciła włosy do tyłu. - Pospolity typ. Nawet prymitywny.

Bliźniaczki wymieniły spojrzenia, po czym Jeri od­paliła dżipa.

- Jesteś zbyt wybredna - oświadczyła. Uśmiechnęły się jednocześnie do Megan, a potem ruszyły.

- Na razie!

Megan pomachała im na pożegnanie, a potem, świa­domie ignorując mężczyznę, który spacerował po par­kingu, weszła do sklepu.

Skinieniem głowy odpowiedziała na powitanie ka­sjera. Dorastała w Myrtle Beach i znała wszystkich ku­pców w promieniu pięciu mil od wesołego miasteczka, które było własnością jej dziadka.

Wzięła wózek i zaczęła prowadzić go wzdłuż pierw­szej alejki. Potrzebowała tylko kilku rzeczy. Zresztą na motocyklu miała niewielką torbę na zakupy. Jeśli nie naprawią pikapa... Oderwała myśli od tego problemu. W tej chwili go nie rozwiąże.

Wzięła już karton mleka, a potem zatrzymała się przy półce ze słodyczami. Nie jadła dziś lunchu, a kolorowe opakowania ciasteczek wyglądały niezwykle kusząco. Może owsiane...

- Te są lepsze.

Megan przestraszyła się, widząc czyjąś rękę chwytającą torbę z czekoladowymi chipsami. Odwróciła gło­wę, a wtedy spojrzała prosto w impertynenckie, szare oczy.

- Weź te! - Mężczyzna uśmiechnął się bezceremo­nialnie.

- Nie, dziękuję - odpowiedziała, znacząco spoglą­dając na jego rękę w swoim koszyku.

Wzruszył ramionami i cofnął ją. Ale ku irytacji Me­gan nadal szedł obok niej.

- Co masz jeszcze na liście zakupów, Meg? - spytał życzliwym tonem, otwierając torbę z ciasteczkami.

- Sama dam sobie radę, dziękuję. - Skręciła w na­stępną alejkę, po drodze biorąc puszkę tuńczyka. Kątem oka zauważyła, że mężczyzna szedł, niczym uzbrojony bandyta, długimi, posuwistymi krokami, jednocześnie lekko się kołysząc.

- Masz ładny motocykl. - Ugryzł kawałek ciastecz­ka. - Mieszkasz w pobliżu?

Megan wybrała pudełko herbaty w torebkach. Oce­niła je wzrokiem, po czym wrzuciła do koszyka.

- Jestem zajęta - powiedziała i ruszyła energicznie do przodu.

- Nie szkodzi - stwierdził wesoło i zaproponował jej ciasteczko.

Zignorowała propozycję i poszła dalej. Gdy sięgnęła po chleb, mężczyzna położył rękę na jej dłoni.

- Najlepszy będzie dla ciebie pełnoziarnisty.

Jego dłoń wydawała się twarda i stanowcza. Megan, spojrzawszy na niego z oburzeniem, usiłowała wyrwać rękę.

- Posłuchaj... - zaczęła.

- Brak obrączki - skonstatował, podnosząc jej dłoń, by się lepiej przyjrzeć. - Żadnych zobowiązań. Może zjemy razem kolację?

- Wykluczone. - Potrząsnęła ręką, ale mężczyzna nadal ją trzymał.

- Nie bądź taka niemiła, Meg. Masz piękne oczy. - Uśmiechnął się. Patrzył na nią w takim skupieniu, jakby byli jedynymi ludźmi na świecie. Jakiś klient, mrucząc coś pod nosem z irytacją, sięgnął ponad jej głową, by wziąć bochenek żytniego chleba.

- Odejdź! - zażądała przyciszonym głosem. Dziwi­ło ją, że pozostawała pod jego urokiem, mimo że wie­działa, co kryje się pod tym uśmiechem. - Bo zrobię scenę! - zagroziła.

- Nie mam nic przeciwko scenom - rzekł spokoj­nie i uśmiechnął się.

To prawda, pomyślała, przyglądając mu się uważnie. Doskonale by się bawił.

- Nie wiem, kim jesteś - zaczęła ze złością - ale...

- David Katcherton - przedstawił się z sympatycz­nym uśmiechem. - O której po ciebie przyjechać?

- Nie będziesz po mnie przyjeżdżać - powiedziała z naciskiem. - Ani dzisiaj, ani nigdy. - Rozejrzała się po sklepie. Wokół było pusto. Nawet gdyby urządziła tu scenę, na nikim nie zrobiłaby wrażenia. - Puść moją rękę - nakazała stanowczo.

- Izba Handlowa uznała Myrtle Beach za przyjazne miasto, Meg. - Katch puścił jej rękę. - Zadajesz kłam tej opinii.

- I przestań nazywać mnie Meg! - powiedziała z fu­rią. - Nie znam cię!

Ruszyła wściekle do przodu, popychając przed sobą wózek.

- Ale poznasz - oświadczył cicho.

Znów skrzyżowali spojrzenia. Jej oczy pałały zło­ścią, jego - niezmąconą pewnością siebie. Odwróciła się na pięcie i szybkim krokiem podążyła do kasy.

- Nie uwierzysz, co mi się przydarzyło w sklepie. Megan z łoskotem postawiła torbę z zakupami na ku­chennym stole.

Jej dziadek siedział za stołem na jednym z czterech klonowych krzeseł, zajęty przypinaniem do haczyka węd­ki sztucznej przynęty. Mruknął coś pod nosem. Przed nim piętrzyła się kupka drucików, piórek i ciężarków.

- Ten mężczyzna - zaczęła, wyjmując z torby chleb - ten niewiarygodnie impertynencki mężczyzna próbo­wał się ze mną umówić. Stałam wtedy przy półce z cia­steczkami. - Megan zmarszczyła brwi, chowając toreb­ki herbaty do puszki. - Zaprosił mnie na kolację.

Aha. - Jej dziadek z wielką precyzją przywiązy­wał żółte piórko do muchy. - Miłego wieczoru.

- Pop! - Megan pokręciła głową, a uśmiech wy­krzywił jej usta.

Timothy Miller był niskim, szczupłym mężczyzną po sześćdziesiątce. Jego okrągłą, pomarszczoną twarz ota­czała gęsta, siwa czupryna i starannie utrzymana broda. Niebieskie oczy, które mimo upływu lat nie straciły blasku, były głęboko osadzone i okolone zmarszczkami. Niewiele uchodziło ich uwadze. Megan wiedziała, że teraz był bardzo skupiony na osadzaniu przynęty. To, że w ogóle ją usłyszał, wynikało jedynie z głębokiego przywiązania do wnuczki.

Megan pochyliła się i pocałowała dziadka w czoło.

- Idziesz jutro na ryby?

- Tak, wczesnym rankiem. - Pop policzył przynęty i jeszcze raz powtórzył w myślach strategię. Wędkowa­nie to poważna sprawa. - Muszę dziś wieczorem spa­kować wóz. Wrócę na kolację.

Megan skinęła głową i raz jeszcze go pocałowała. Dzia­dek potrzebował odpoczynku. A łapanie ryb to była jego pasja. Wesołe miasteczko, które wspólnie prowadzili, jesie­nią i wiosną było otwarte tylko w weekendy. Ale podczas trzech letnich miesięcy pracowali przez siedem dni w tygo­dniu. Przyjeżdżało wtedy mnóstwo turystów. Na te trzy miesiące lata liczba ludności nadmorskiego, trzynastotysięcznego Myrtle Beach wzrastała w porywach do trzystu tysięcy. Przyjeżdżały tu tłumy w poszukiwaniu rozrywki.

Dziadek ciężko pracował, by dostarczyć im tej roz­rywki oraz zarobić na życie. Zawsze ciężko pracował, zamyśliła się Megan. Byłoby to naprawdę uciążliwe, gdyby tak bardzo nie kochał swojego lunaparku. Odkąd pamiętała, to miejsce było również częścią jej życia.

Megan straciła rodziców w wieku pięciu lat. Od tam­tej pory Pop był dla niej matką, ojcem i przyjacielem. Dawno temu połączył ich wspólny ból. Dziś ich miłość była twarda jak skała. Megan cechowała ostrożność w sprawach uczuciowych, ponieważ gdy już się anga­żowała, to na całego. Gdy kochała, to na zabój.

- Z przyjemnością zjem pstrąga - powiedziała, mocno ściskając dziadka. - A dziś wieczorem zjemy tuńczyka.

- Myślałem, że wychodzisz?

- Pop! - Megan oparła się o kuchenkę i obiema rę­kami odgarnęła włosy z twarzy. - Czy sądzisz, że spę­dzę wieczór z mężczyzną, który próbował mnie pode­rwać na paczkę czekoladowych ciasteczek?

- To zależy, co to za mężczyzna. - Gdy na nią spoj­rzał, dostrzegła filuterny błysk w jego oczach. - Jak wyglądał?

- Jak plażowy playboy - odparła, choć wiedziała, że nie była to prawda. - Z niewielką domieszką kowboja.

- Odpowiedziała szerokim uśmiechem na uśmiech Po­pa. - Tak naprawdę ma wspaniałą twarz. Szczupłą, silną i bardzo atrakcyjną. Można ją wyrzeźbić.

- Brzmi interesująco. Gdzie go spotkałaś?

- W dziale ze słodyczami.

- I zamierzasz robić zapiekankę z tuńczyka zamiast zjeść kolację w restauracji? - Pop westchnął ciężko i po­kręcił głową. - Nie wiem, co się z tobą dzieje, dziewczyno - dodał, przyglądając się swojej ulubionej przynęcie.

- On był zbyt pewny siebie - oświadczyła Megan, krzyżując ramiona. - I patrzył na mnie tak jakoś... po­żądliwie. Czy w takich przypadkach porządni dziadko­wie nie wyciągają rewolweru, by wypłoszyć zalotnika?

- Chcesz wziąć rewolwer na wszelki wypadek? Przenikliwy gwizd czajnika zagłuszył odpowiedź Megan. Pop patrzył, jak wstała i zaczęła przygotowy­wać herbatę.

Była dobrą dziewczyną... Może czasami zbyt po­ważnie podchodziła do pewnych spraw, ale była dobrą dziewczyną. A na dodatek piękną. Wcale go nie dziwi­ło, że jakiś mężczyzna chciał się z nią umówić. Zdzi­wiony był raczej, że nie zdarzało się to częściej. Ale Megan samym spojrzeniem potrafiła zmrozić mężczy­znę. Wystarczyło, że spojrzała w taki sposób, jakby mó­wiła „chyba się przesłyszałam" i większość jej adorato­rów rej terowała. Wyglądało na to, że jeszcze żaden jej się nie spodobał.

Zajęta pracą w wesołym miasteczku, a w wolnych chwilach swoją sztuką, nie miała czasu na życie towa­rzyskie. Albo nie chciała go mieć, poprawił się Pop w myślach.

Teraz jednak nie był pewny, czy w jej stosunku do nieznajomego nie kryło się coś więcej poza rozdrażnie­niem. Chyba była rozbawiona i on jej się trochę po­dobał. A ponieważ Pop dobrze znał wnuczkę, postano­wił zostawić sprawę biegowi czasu.

- Pogoda ma być ładna przez cały weekend - za­uważył, starannie umieszczając przynęty w pudełku. - W miasteczku powinno być sporo ludzi. Będziesz pra­cować w salonach gier?

- Oczywiście. - Megan postawiła na stole filiżanki z herbatą i usiadła. - Czy siedzenia na karuzeli zostały już naprawione?

- Dopilnowałem tego dziś rano. - Pop dmuchając, studził herbatę, a potem popijał ją małymi łykami.

Megan zauważyła, że był dziś wypoczęty i w dobrym humorze. Pop był prostym człowiekiem. Zawsze podziwiała jego skromny sposób bycia i subtelne poczucie humoru. Uwielbiał patrzeć, jak ludzie się bawią. Lubił to nawet bardziej, pomyślała z westchnieniem, niż po­bieranie za to opłaty. Joyland przynosił zaledwie skrom­ne zyski. Megan już dawno doszła do wniosku, że Pop był o wiele lepszym dziadkiem niż biznesmenem.

To ona zajmowała się finansami firmy. I choć ten obowiązek pochłaniał mnóstwo czasu, który mogłaby poświęcić na rzeźbienie, zdawała sobie doskonale spra­wę, że wesołe miasteczko stanowi ich podstawowe źródło utrzymania. A - co ważniejsze, Pop je kochał.

Ostatnio ich dochody spadły gwałtownie. To ją za­niepokoiło, ale z dziadkiem nie rozmawiała na ten te­mat. Zaledwie wspomniała o konieczności wprowadze­nia pewnych zmian w nowym sezonie, zwłaszcza o zainwestowaniu w reklamę.

Megan, popijając herbatę, z roztargnieniem słuchała, jak Pop rozwodził się na temat konieczności zatrudnie­nia kogoś do pomocy na lato. Zajmie się tym sama, gdy przyjdzie pora. Pop miał tendencję do płacenia zbyt wysokich wynagrodzeń pracownikom, którzy na to nie zasługiwali. Megan była bardziej praktyczna. Z konieczności.

Doszła do wniosku, że tego lata będzie musiała pra­cować w pełnym wymiarze godzin. Przelotnie pomy­ślała o nie dokończonej rzeźbie stojącej w pracowni nad garażem. Trzeba będzie poczekać z tym do grudnia, pomyślała, tłumiąc westchnienie. Nie było innego spo­sobu na poprawę ich sytuacji finansowej. Może w przy­szłym roku... Zawsze wszystko odkładała do przyszłego roku. Zawsze było coś do zrobienia, do załatwie­nia. Wzruszyła ramionami i skupiła uwagę na monolo­gu Popa.

- Przypuszczam, że jak zwykle zatrudnimy kilku studentów oraz sezonowych pracowników do obsługi urządzeń.

- Nie będzie z tym żadnego problemu - mruknęła Megan. Gdy Pop wspominał o sezonowych pracowni­kach, przyszedł jej na myśl David Katcherton.

Katch... Przywołała w myślach jego twarz. Mogłaby wziąć go za plażowego playboya, ale musiała przyznać, że było w nim coś więcej. Była dumna ze swego zmysłu obserwacji i umiejętności charakteryzowania ludzi. Toteż złościło ją, że tym razem nie potrafi wydać osta­tecznej opinii. A jeszcze bardziej złościło ją, że cią­gle wraca myślami do tego idiotycznego spotkania w sklepie.

- Chcesz jeszcze herbaty? - Pop podszedł do ku­chenki, ale Megan pokręciła głową.

- Nie, dziękuję. - Zgromiła się w duchu, że myśli o nieistotnych sprawach, podczas gdy tyle jest do zro­bienia. - Zabieram się za kolację. Powinieneś iść wcześ­niej spać, skoro jutro wybierasz się na ryby.

- Mam wspaniałą wnuczkę! - Pop zgasił płomień pod czajnikiem i wyjrzał przez okno, a potem obrzucił Megan przelotnym spojrzeniem. - Mam nadzieję, że i tuńczyka wystarczy dla trzech osób - rzekł obojętnie.

- Wygląda na to, że twój kowboj z plaży odnalazł drogę na ranczo.

- Co? - Megan gwałtownie wstała, ściągając brwi.

- Jak zwykle doskonałe go opisałaś - pochw...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl