7803, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ISABEL ALLENDEEwa LunaEwa Luna, historia dziewczynki poczętej na łożu mierci, to opowieć współczesnej Szeherezady. Zanim Ewaznajdzie prawdziwš miłoć, stanie się kobietš i wziętš pisarkš, wprowadzi nas w swojš bań tysišca dni i nocy, wktórej rzeczywistoć miesza się z cudownociš, miłoć odnosi triumf nad nienawiciš, radoć życia zwycięża nędzęi upokorzenie. Geniusz opowieci prowadzi nas od przygody do przygody, płata figle i zostawia w przekonaniu, żejego władza nie ma sobie równej: niemożliwe staje się konieczne, beznadziejne znajduje swoje szczęliwerozwišzanie, historia dobiega kresu, a przecież się nie kończy...www.muza.com.plISABEL ALLENDEEwa Lunaprzełożyła Ewa ZaleskaWarszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SATytuł oryginału: Eva LunaProjekt okładki: Agnieszka SpyrkaRedakcja: Rajmund HalickiRedakcja techniczna: Zbigniew KatafiaszKorekta: Magdalena SzroederŠ by Isabel Allende, 1987i far the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1997, 2003 Š for the Polish translation by Ewa ZaleskaISBN 83-7200423-4Rzekła wtedy do Szeherezady:Na Allacha, siostro, opowiedz namcokolwiek, by skrócić nocne godziny...".Banie z tysišca i jednej nocyWarszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SA Warszawa 2003JedenNazywam się Ewa, co według pewnej ksišżki, jakš posłużyła się moja matka, wybierajšc dla mnie imię, znaczy życie.Urodziłam się w najdalszym pokoju mrocznego domu i wzrastałam wród starowieckich mebli, łacińskich ksišżek i ludzkichmumii, choć nie wpędziło mnie to w melancholię, bo przyszłam na wiat z zapisanym w pamięci tchnieniem puszczy. Mójojciec, Indianin o żółtych oczach, pochodził z miejsca, w którym łšczy się sto rzek, pachniał lasem i nigdy nie spoglšdałprosto w niebo; wychował się pod koronami drzew i wiatło wydawało mu się nieprzyzwoite. Consuelo, moja matka,spędziła dzieciństwo w legendarnej krainie, gdzie poszukiwacze przygód od wieków wypatrywali owego miasta ze szczeregozłota, które ujrzeli niegdy konkwistadorzy w bezmiarze własnej zachłannoci. Krajobraz tych stron odcisnšł na niej swojepiętno, a ona, w sobie tylko znany sposób, zdołała przekazać je mnie.Misjonarze przygarnęli Consuelo, gdy jeszcze nie umiała chodzić; była małym zwierzštkiem, nagim, umazanym błotem i eks-krementami, które zjawiło się, pełznšc po mostku przystani niczym maleńki Jonasz, wypluty przez jakiego wielorybasłodkich wód. Kiedy jš wykšpali, stwierdzili, że jest bez wštpienia dziewczynkš, co wprawiło ich w pewne zakłopotanie, aleskoro już się tam znalazła i trudno jš było wrzucić do rzeki, założyli jej pieluchę, żeby zakryć wstydliwe miejsce, a podpowieki zapucili kilka kropli soku cytrynowego, żeby wyleczyć zapalenie, z którego powodu nie mogła otworzyć oczu, iochrzcili jš pierwszym żeńskim imieniem, jakie im przyszło do głowy. Zajęli się wychowaniem dziewczynki, nie dochodzšcjej pochodzenia, bez rozczulania się, przekonani, że skoro Opatrznoć Boska zachowała jš dotychczasprzy życiu, zadba także i potem ojej zdrowie fizyczne oraz duchowe, a w najgorszym razie zabierze jš do nieba jak inneniewiništka. Consuelo wzrastała bez ustalonego miejsca w surowej misyjnej hierarchii. Nie była służšcš w cisłym tego słowaznaczeniu, wyróżniała się też wród Indian ze szkoły, a kiedy raz spytała, który z księży jest jej tatusiem, dostała po twarzyza zuchwałoć. Powiedziała mi, że jaki żeglarz holenderski zostawił jš dryfujšcš w łódeczce, ale to na pewno bajka, któršwymyliła potem, żeby uwolnić się od moich natarczywych pytań. Mylę, że w rzeczywistoci nic nie wiedziała o swoichprzodkach ani też o sposobie, w jaki znalazła się w owym miejscu.Misja tworzyła maleńkš oazę poród zmysłowej rolinnoci, jaka pieniła się od brzegu rzeki aż do podnóża wielkichgeologicznych wypiętrzeń, pnšcych się, jakby przez boskie niedopatrzenie, prawie do nieba. Czas się tam zakrzywiał, aodległoci mamiły wzrok ludzki, każšc podróżnemu chodzić w kółko. Wilgotne i gęste powietrze niosło woń kwiatów, ziół,ludzkiego potu i oddechu zwierzšt. Panował ucišżliwy upał, ulgi nie przynosił żaden podmuch wiatru, rozgrzewały siękamienie i krew w żyłach. O zmierzchu niebo zakrywały fosforyzujšce komary, których ukšszenia powodujš niekończšce sięmęczarnie, nocami za wyranie dobiegały nawoływania ptaków, wrzaski małp i daleki grzmot wodospadów, które rodzš sięwysoko w górach, a potem spadajš w dół z wojennym łoskotem. Skromny budynek ze słomianej plecionki zarzuconej glinš, zdrewnianym belkowaniem wieży i dzwonem wzywajšcym na msze, wznosił się, podobnie jak pozostałe chaty, na palachwbitych w błotniste dno rzeki o opalizujšcych wodach i brzegach zamazanych odblaskami wiatła. Domy zdawały siędryfować niczym dziwne, białe kwiaty wród cichych łódek, mieci, psiej i szczurzej padliny.Wszyscy łatwo rozpoznawali Consuelo nawet z daleka z powodu długich włosów, rudych jak smuga ognia poród wiecznejzieleni tutejszej przyrody. Jej towarzyszami zabaw były indiańskie dzieci o wydętych brzuchach, zuchwała papuga klepišcaOjcze Nasz, przetykane przekleństwami, i małpa przywišzana łańcuchem do stołowej nogi. Dziewczynka uwalniała małpkęod czasu do czasu, żeby poszukała sobie w lesie narzeczonego, bo i tak zawsze wracała, a potem iskała się, siadajšc w tymsamym miejscu. Wtedy to8zaczęli się także pojawiać w tych okolicach protestanci, którzy rozdawali egzemplarze Biblii, wygłaszali kazania przeciwkoWatykanowi i nie zważajšc na upał ani na słotę, taszczyli na wózkach pianina, żeby nawróceni mogli piewać podczaspublicznych uroczystoci. Ta konkurencja zmuszała księży katolickich do całkowitego powięcenia się pracy i przez to małozajmowali się Consuelo. A jednak przeżyła, spalona słońcem, niedożywiona, karmišc się tylko jukš i rybami, zarobaczona,pocięta przez komary, wolna jak ptak. Oprócz pomocy w domowych zajęciach, uczestniczenia w obrzędach religijnych ichodzenia czasem na lekcje czytania, arytmetyki i religii, nie miała innych obowišzków. Wałęsała się, chłonšc woń rolin itropišc zwierzęta, z głowš pełnš widoków, zapachów, kolorów, smaków i legend, jakie niosła rzeka, a także opowieciprzywożonych znad granicy.Gdy miała dwanacie lat, poznała hodowcę kur, ogorzałego Portugalczyka, twardego i oschłego na zewnštrz, lecz w rodkupełnego radoci. Jego kury dreptały po okolicy, połykajšc każdy połyskujšcy przedmiot, jaki napotkały na swej drodze.Potem ich pan nacinał im nożem wole i wybierał ze rodka ziarenka złota, zbyt małe, by uczynić go bogatym, leczwystarczajšco duże, by podsycać jego złudzenia. Pewnego ranka Portugalczyk dostrzegł dziewczynkę o białej skórze i zpłomieniem na głowie, gdy w podkasanej sukience stała w kałuży błota, i wydało mu się, że znowu dostał napadu febry.Gwizdnšł ze zdumienia i zabrzmiało to jak przywoływanie wierzchowca. Gwizd przeszył powietrze, ona uniosła głowę, ichspojrzenia spotkały się i oboje umiechnęli się jednoczenie. Od tego dnia często przebywali razem, on przyglšdał się jej zzachwytem, a ona uczyła się portugalskich piosenek.- Idziemy pozbierać złoto - powiedział pewnego dnia mężczyzna.Weszli w głšb lasu, aż stracili z oczu dzwon misji, i zanurzajšc się w gęstwinę, szli dalej cieżkami, które znał tylko on. Całydzień szukali kur, nawołujšc je pianiem koguta i łapišc w locie, gdy dostrzegali którš wród listowia. Ona przytrzymywałaje między kolanami, a wtedy on otwierał im wole dokładnym nacięciem i zanurzał palce w poszukiwaniu ziarenek złota. Te,które przeżyły, zaszyli potem igłš z nitkš, by nadal mogły służyć swemu panu, a pozostałe wrzucili do worka, żebysprzedać je w osadzie alboużyć na przynętę, pióra za spalili w ognisku, bo pióra przynoszš nieszczęcie i można się od nich zarazić pypciem.Consuelo wróciła o zmierzchu, z potarganymi włosami, szczęliwa i poplamiona krwiš. Pożegnała się z przyjacielem, wspięłapo linowej drabince z łodzi na pomost i przed samym nosem ujrzała cztery obrzydliwe sandały dwóch zakonników zEstremadury, którzy czekali na niš z rękoma zaplecionymi na piersiach i z wyrazem straszliwej odrazy na twarzach.- Już czas, żeby odjechała do miasta - powiedzieli.Na nic się zdały błagania. Nie pozwolili także wzišć jej ze sobš małpy ani papugi, bo stanowiły nieodpowiednietowarzystwo w nowym życiu, jakie miała rozpoczšć. Zabrali jš razem z pięcioma indiańskimi dziewczynami, zwišzawszyim przedtem nogi w kostkach, żeby nie mogły wyskoczyć z pirogi i zniknšć w rzece. Portugalczyk pożegnał się z Consuelo,nie dotknšł jej, choć posłał długie spojrzenie i ofiarował na pamištkę nanizanš na sznurek grudkę złota w kształcie zęba.Będzie nosiła tę pamištkę na szyi niemal całe życie, zanim odda jš wreszcie komu na znak miłoci. Widział jš po raz ostatni,gdy ubrana w wypłowiały, perkalowy fartuch, w słomkowym kapeluszu wciniętym głęboko na oczy, bosa i smutna,machała mu na pożegnanie rękš.Poczštkowo płynęli dopływami rzeki wród krajobrazu, który mógł przyprawić o pomieszanie zmysłów, potempodróżowali na grzbiecie muła przez pocięte urwiskami płaskowyże, gdzie nocami zamarzały myli, i wreszcie ciężarówkšprzez podmokłe równiny, lasy dzikich bananowców i karłowatych drzew ananasowych, po drogach pełnych piasku i soli, nicjednak nie dziwiło dziewczynki, bo nic nie może zadziwić kogo, kto przyszedł na wiat w miejscu najbardziejolniewajšcym. Podczas tej długiej drogi wypłakała wszystkie łzy, jakie w sobie nosiła, nie zostawiajšc ani jednej napóniejsze smutki. Gdy ucichł szloch, zamknęła usta w postanowieniu, że od tej chwili otwierać je będzie wyłšcznie po to,by udzielić niezbędnej odpowiedzi. Kilka dni póniej dotarli do miasta i zakonnicy zaprowadzili przerażone dziewczynki doklasztoru Siostrzycze... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl
  •