7793, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JACEK BOCHEŃSKITABUTower Press Gdańsk 2001Copyright by Jacek BocheńskiIWszystko już teraz powiem Wielebnym Ojcom. Tak, przyznaję się, to było umówione.Nie, proszę Wielebnych Ojców, nie wiem po co. Było umówione miejsce za rogatkami, wzagajniku, na lewo od mostu, i godzina była umówiona, zaraz po wschodzie słońca, i osioł.Tak, przebranie też.Nie wiem po co, proszę Wielebnych Ojców. Nic nie myślałam wtedy, tylko że ranek takipiękny, bo właśnie tego dnia zaświeciło słońce po długich deszczach i pokazało się czysteniebo, niczego się nie bałam, tylko czy Diego przyjechał i czy już tam jest, a więcej nic, wgłowie mi szumiało, bo tej nocy nie spałam prawie, i wstałam o świcie, i tak szłam bezpamięci, w słońcu, droga pusta, zaszłam za rogatki, nikt mnie przy nich nie zatrzymał, a zarogatkami było jeszcze jaśniej i też pusto o tej porze, więc prawie biegłam i patrzyłam naniebo i na Pireneje bez chmurNie, proszę Wielebnych Ojców. Diego też nie wiedział. Diego już tam był nad rzeką.Skręciłam na lewo od mostu w zagajnik, cicho szłam, nic nie było słychać, zobaczyłam brzegstrumienia za drzewami, pomyślałam – to tu, ale Diego nie zauważył mnie jeszcze, osłyszczypały trawę, jeden osioł siwy spojrzał, drugi myszaty nie, podeszłam bliżej, serce mistanęło, a Diego ciągle nic, siedział nad strumieniem, woda pluskała i Diego patrzył w wodę.– Diego – mówię – Diego – tak tylko szeptem. On do mnie: – Dolores – drgnął nagle,odwrócił się – Siostro Dolorosa – powiada i patrzy na mnie, i ja na niego patrzę, i widzę, jakion jasny, śmieje się, taki rozświetlony cały, i znowu – Dolores – a woda pluszcze i osłyszczypią trawę. – Pośpieszmy się, Siostro Dolorosa – powiada. Ja na to: – Dobrze, jaki pięknydzień – mówię. On: – Byle dalej od miasta. – Ja: – Na siwym ośle – mówię – pojadę. – I doosła. Ale nie. On powiada: – Nie możemy tak jechać, różnych ludzi spotyka się na drogach, tumam przebranie dla ciebie. – I do sakwy. Wyjął odzienie jak na pachołka, hajdawerki, a janic, niech będzie – myślę, hajdawerki – myślę, a choćby kamień do szyi albo w ogień, to i takniech będzie, zacięłam się, coś dziwnego na mnie przyszło, jakbym bez czucia była. – Diego– mówię –Diego, wcale się nie boję. – Carissima – on powiada, ale posmutniał, ciemniejszy.Zerwał się nagle, wsiadł na osła, siwego zostawił przy mnie, żebym od razu jechała za nim, toon tymczasem popatrzy na drogę i będzie czekał koło mostu. Stoję bez czucia, jakaś takazimna suchość jest we mnie, a choćby kamień do szyi – myślę, nie, źle mówię, nic nie myślę,zrzucam z siebie wszystko i do sakwy.I zaraz hajdawerki, proszę Wielebnych Ojców.Szybko to zrobiłam.I na osła.Było mi trochę straszno, ale patrzę: słońce, wszędzie cisza i droga wolna, na moście pusto,Diego czeka, jadę tam. Diego tylko poruszył ustami na mój widok, nic nie powiedział, a oczymiał, o, takie duże. I nie spuszczał ze mnie tych oczu, podjechał blisko i wziął moją rękę wswoją, potrzymał, szepnął –Dolores! – A mnie gorąco. – Gdzie habit? – spytał Diego. – Wsakwie – mówię. – Dobrze – powiada. –Jedźmy.Ruszyliśmy kłusem. Diego nie żałował osła, bo tak było umówione, że pierwszego dniapośpieszamy ostro, aby prędzej do gór. Aż furczało i kamyki leciały spod nóg osła nawszystkie strony. I Diego miał rozwiane włosy. Ciągle spoglądaliśmy po sobie, dziwiąc się iśmiejąc, że tak jedziemy, śnię może –myślałam, a Diego był znowu jasny, jak promień, i teosiołki wesołeSzczerze powiem Wielebnym Ojcom: raz tylko pocałował mnie po drodze, kiedyśmy osłypoili.Było mi to przykre.Nie broniłam się, ale było mi to przykre.3Nic nie powiedziałam. On powiedział: – Po tamtej stronie to już... – Rozumiałam, że potamtej stronie gór. Chciał jakby coś więcej powiedzieć, ale na tym skończył. – Po tamtejstronie to już... – I tylko patrzył. Myślałam, że mówi o granicy francuskiej. Potem nierazjeszcze powtarzał: – Dolores, kiedy już przejdziesz ze mną na tamtą stronę... – I przymykałoczy. Albo: – Siostro Dolorosa, Siostra wcale nie wie, jak jest po tamtej stronie. – Jak? –pytam. – Pięknie –powiada. Zdawało mi się, że to nie o królestwie Francji, tylko o czymś, coDiego chciał zrobić ze mną. Jasno mi tego nie tłumaczył. Zapytał, czy słyszałam słowo Eden.Pewnie, że słyszałam. – Po tamtej stronie zaczyna się Eden – rzekł. – Albo Gehenna – dodałpo chwili.Wielebni Ojcowie raczą pamiętać, że Diego jest poetą i człowiekiem szalonym.– Ten zamek ci ofiaruję – mówił, kiedy przejeżdżaliśmy obok jakiegoś opuszczonegobudynku chłopskiego, i obłoczki mi darowywał na niebie, to właśnie najbardziej mi siępodobało, że takie rzeczy opowiadał o Centaurach i Pegazach i różne inne. - Dolores, liliobiała – wołał. Albo: – Słodszaś mi od miodu hymeckiego. – Na tym zeszło nam do wieczora,nie wiem, jak i kiedy, bo jechaliśmy niby we śnie, niby Adam i Ewa, tego dnia dopierostworzeni przez Boga i dziwiący się drzewom, kwiatom i rozmaitej zwierzynie. Tak to trwało,ta jazda, wiele godzin, nie wiem ile. Nareszcie Diego powiada: – Głodny jestem. Znam tujeden zajazd o pół mili, tam przenocujemy. –Zlękłam się, ale osły zgonione, noc bliska i niema żadnego schronienia w polach, chyba iść do lasu. – Zajazd na odludziu – ośmiela mnieDiego. – Nikt Siostry nie pozna.– A co mi to? – obruszam się, choć cała drżę. – Przeorysza nie jedzie za nami na osiołku.Nocujmy – mówię. Śmiał się Diego. To już potem pierwsza weszłam do zajazdu. A piesczarny na podwórzu bardzo się biesił. Ludzi dużo na ławach, piją i szumią jak bąki.Gospodarz wysoki, oczy rybie. Ja do niego: –Chcemy tu nocować. – Kto? – pyta. – Mój pan ija. – Gdzie ten twój pan? – A już i Diego wchodzi. – O – pokazuję – mój pan! – i wiem, że sięrobię czerwona, tamten z rybimi oczkami coś mówi, a ja się całkiem tracę i odpowiadam odrzeczy, tamten cmoka językiem, i głupio mi się przygląda, i chichocze. Ale Diego brzęczysakiewką i daje mu reala. – No, to dobrze, senor – powiada gospodarz – nocujcie, tylko mamwielu gości, muszę was .wszystkich położyć w jednej izbie. – Na to Diego, że możeprzecież... – Nie, nie – przerywa tamten i – co będziecie jeść i pić – pyta – jagnię czy kapłona,wino czy jabłecznik? – Diego mu wtedy, że baranka i wino, ja, że sałatę i jabłecznik, ale ibaranka, bo Diego głodny. Jemy. – Co z nami będzie? – mówię. – Czy wiesz, Diego? – Niewiem. – Co my robimy, Diego?– A jemu oczy zaszły mgłą. – Czyśmy dostali pomieszania zmysłów? Powiedz, Diego. –Jeszcze jesteśmy po tej stronie – szepnął. Czarny pies zajrzał przez drzwi, wszedł, węszy podstołami, a lezie prosto w kąt, gdzie złożona sakwa. Tam stanął, obwąchał sakwę. Ażgospodarz fuknął: – Precz, pies. – Diego znowu się zaśmiał i pochwalił baranka, że smaczny.Owszem, niezły – myślę – a w refektarzu mojego klasztoru pewnie się teraz odmawia pacierz,siostrzyczki siadają do wieczerzy, mnie jednej nie ma, przeorysza blada i co się tam musiałodziać przez cały dzień – Diego, słuchaj, co z nami będzie – powiadam tak cicho, cichuteńko,żeby nikt nie usłyszał – co w klasztorze, Diego? – Chyba płaczą po tobie siostry zakonne. –Nie wiem, czy płaczą, co ty znowu, Diego, może niektóre, ale tego czarnego psa się boję,wiesz, Diego? – To ja mu – Diego na toZwykły był, jak każdy pies, proszę Wielebnych Ojców.Tylko czarny.Czasem coś człowiekowi przychodzi do głowy, aleWięcej nic osobliwego w nim nie zauważyłam. Potem jeszcze we śnie.On i gospodarz.Szczegółowo? Rozumiem. No, to Diego powiedział: – Dolores, chodź, spojrzymy nagwiazdy i – spać! – Gwiazd nie było, księżyc za to wychylał się zza jakiejś góry, więc4postaliśmy trochę i wnet poszliśmy ze świecą do izby, w której nam gospodarz kazałnocować. Wszędzie leżeli już nieznajomi mężczyźni, tylko dwa posłania w rogu były niezajęte. Ale nikt jeszcze nie spał. Mówili coś półgłosem po baskijsku. Do nas żaden się nieodezwał. Umilkli, kiedyśmy weszli, o nic nas nie pytali, ani skąd, ani po co jedziemy, ani ktojesteśmy. My też nie wiedzieliśmy, kim są oni. – To lepiej – mruknął Diego, a potem: – Ułóżsię – szepnął – dalej od nich, przy ścianie, a ja tu z brzegu. Nie chciałam leżeć tak w głębiprzy ścianie, bo mi się nagle wydało, że jakby co, to stamtąd nie było ucieczki – nie, Diego –rzekłam i wydało mi się, że byłabym przy tej ścianie bezwolna i że już bym popadła tylko wmoc Diega – nie, Diego, wolę sama z kraju. – No, mówię ci – bierz tamto posłanie, no, co ztobą, carissima, ułóż się, to zdmuchnę świecę. – Nie, Diego, ja zdmuchnę świecę. – Co ztobą? – nastawa!. – Boję się. – Czego? – Tych Basków i psa – powiedziałam, ale nieprawda,bo się bałam Diega, czy ja wiem zresztą, może nocy, może wiecznego potępienia, i co jazrobiłam, Święta Mario Magdaleno, nic jeszcze nie zrobiłam, ale bałam się właśnie, że cośzrobię tej nocy albo następnej, i że już na zawsze, i co potem, tego się bałam. Diego przycichłnaraz, jakby zniecierpliwiony, legł przy ścianie bez słowa. Zgasiłam świecę, położyłam sięostrożnie na posłaniu i przez chwilę, całkiem nieruchoma, słuchałam szmerów, oddechuDiega, Baskowie zaczynali chrapać, poświstywać przez sen, zamknęłam oczy. Majaczyły miw głowie jakieś widoki, a wtem Diego westchnął i poczułam, że jego dłoń przysuwa się domnie. Drgnęłam. Diego spytał: – Nie śpisz? – Zaraz usnę. – Znalazł moją rękę w ciemności,lekko ścisnął i tak trzymał, a kiedy chciałam ją zwolnić z uścisku, nie dawał. Nagle jedenBask, leżący niedaleko, poruszył się gwałtownie. Przeraziło mnie to i szarpnęłam się bardzomocno, żeby wyrwać rękę, lecz Diego przytrzymał jeszcze mocniej, a ja powoli słabłam iulegałam, i przestawałam się wyrywać, i on zupełnie rozluźnił u... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl
  •