7744, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Arkady GajdarTimuri jego drużynaNASZA KSIĘGARNIA • WARSZAWA 1965tłumaczył z języka rosyjskiego ALEKSANDER WATTytuł oryginału T1MUR I JEGO KOMANDAIlustrował JULIUSZ MAKOWSKIPRINTEED IN POLANDInstytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", W-wa 1965. Wyd. X. Nakład 100 000+254 egz. Ark. wyd. 4,2. Ark. aIuk. 7. Papier druk. mat. kl. V, 70 g, 81X104/32. Częstochowa. Oddano do składania 5.XI.1964 r. Podpisano do <iruku12.11.1965 r. Druk ukończono w marcu 1965 r. E--87 Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego" Zam. 8321/aIuż trzy miesiące minęły, odkąd pułkownik Aleksandrów, dowódca dywizjonu pancernego, wyjechał z domu. Prawdopodobnie był teraz na froncie. W połowie lata przyszła od niego depesza: kazał córkom, Oldze i Żeni, przenieść się na ostatnie tygodnie wakacji na podmo-skiewskie letnisko.Młodsza, Żenią, w kolorowej chusteczce na głowie, zsuniętej do tyłu, podpierając się szczotką do zamiatania, stoi naburmuszona przed Olgą i słucha jej poleceń.— Ja pojadę z rzeczami — mówi Olga — a ty masz sprzątnąć mieszkanie! Nie marszcz brwi i nie oblizuj warg! Nie zapomnij zamknąć na klucz mieszkania! Książki odnieś do wypożyczalni! Nie wstępuj po drodze do koleżanek, idź wprost na dworzec. Z dworca nadasz do ojca depeszę, którą ci daję do ręki. Potem wsiądziesz do pociągu... no i wysiądziesz na miejscu... Eugenio! Wiesz, że masz mnie słuchać! Jestem twoją siostrą...— Ja też jestem twoją siostrą.— Tak... ale ja jestem starsza... Zresztą ojciec tak kazał.Kiedy na dole zadudniła odjeżdżająca ciężarówka, Żenią westchnęła i rozejrzała się wokoło:¦<-?.%.w mieszkaniu był rozpaczliwy nieład. Podeszła do zakurzonego lustra, w którym odbijała się wisząca na ścianie fotografia ojca.Cóż! Niech tak będzie. Olga jest starsza i na razie trzeba jej słuchać! Ale za to Żenią jest taka podobna do ojca: ma taki sam nos, jak on, i takie usta i brwi. I na pewno będzie miała sposobność wykazać, że odziedziczyła też ojcowski charakter!Mocniej związała chusteczkę na głowie. Zzuła sandałki. Chwyciła ścierkę. Ściągnęła ze stołu obrus, podstawiła wiadro pod kran i wymiotła za próg wielki stos śmieci.Po chwili już pykał i syczał prymus. Podłoga zalana była wodą. W blaszanej balii burzyły się i pękały pieniste mydliny... a niedługo potem przechodnie z podziwem obserwowali bosą dziewczynkę w czerwonej sukience, która bez trwogi stała na parapecie trzeciego piętra, myjąc zamaszyście otwarte na oścież okno.Ciężarówka mknęła szeroką, osłonecznioną drogą. Olga usadowiła się wygodnie w wyplatanym foteliku; oparła się plecami o miękki tobół, nogi trzymała na walizce. Rudy kotek leżał na jej kolanach i pazurkami tarmosił bukiet bławatków.Zaraz za trzydziestym kilometrem dogoniła ich zmotoryzowana kolumna wojska. Żołnierze siedzieli rzędami na drewnianych ławach, trzymając karabiny między nogami, i śpiewali chórem.Na głośny śpiew wszędzie otwierały się szeroko okna i drzwi mijanych chałup. Spoza płotów, przez furtki, zbiegały się zewsząd ucieszone dzieci, wymachiwały rękami, rzucały czerwonoarmistom niedojrzałe jabłuszka, a wykrzyknąwszy za nimi ostatnie „hura", wracały natychmiast do swoich walk i bojów, przypuszczając ostrą, kawaleryjską szarżę na gąszcze pokrzyw i piołunów.A potem samochód skręcił ku letniskowemu osiedlu i niebawem stanął przed niedużą, obrośniętą bluszczem willą.Szofer i jego pomocnik otwarli boczną klapę i zaczęli wyładowywać bagaże. Olga tymczasem poszła otworzyć oszkloną werandę.Z werandy roztaczał się widok na rozległy, zapuszczony ogród. W głębi stała niezgrabna, piętrowa szopa; na dachu jej powiewała czerwona chorągiewka.Olga wróciła do ciężarówki. Po chwili podbiegła do niej żwawa staruszka — jak się okazało, mleczarka mieszkająca w sąsiedztwie. Zaofiarowała się doprowadzić willę do porządku, wyszorować podłogi, wymyć okna i ściany.Potem sąsiadka zabrała się do ścierek i miednic, a Olga z kotkiem na ręku zeszła do ogrodu.Na drzewach wiśni błyszczały sople żywicy — owoce były podziobane przez wróble. Pachniało tu mocno czarnymi porzeczkami, rumiankiem i piołunem. Daleko w głębi ogrodu, z licznych dziur w dachu szopy, gęsto porośniętego mchem,HHH HHiyrozchodziły się przewody z cienkiego sznurka, w dalszym swoim biegu znikając w koronach otaczających drzew.Olga przedarła się przez krzaki leszczyny. Strzepnęła z twarzy pajęczynę.Co za dziwo — czerwona chorągiewka znikła z dachu! Sterczał tam już tylko nagi pręt.Po chwili usłyszała szybki, trwożny szept, a zaraz potem ciężka drabina, przystawiona do okna strychu, trzeszcząc obsunęła się po ścianie i runęła z głośnym hukiem, przygniatając liście łopianu.Tajemnicze przewody wibrowały wokoło dachu szopy. Kotek wyrwał się z rąk Olgi i dał nura w pokrzywy. A ona, nic nie rozumiejąc, stała, rozglądała się na wszystkie strony i nasłuchiwała.Ale nic już nie było widać i słychać wśród gęstej zieleni ani za parkanem, ani w czarnym kwadracie strychowego okienka.Olga wróciła na ganek.— Chłopaki br©ją w cudzych ogrodach — tłu-' maczyła jej mleczarka. — Wczoraj u sąsiadów otrzęśli dwie jabłonie i złamali gruszę. Wiadomo, jaka to teraz młodzież... Same łobuzy. Odprowadzałam niedawno synka do Czerwonej Armii. Gał-gan, nawet się nie upił, jak to dawniej bywało, powiedział tylko: „Bądź zdrowa, matko!" I poszedł. Idzie i gwiżdże synek mój najmilszy. Wieczorem, jak to matka, potęskniłam za nim, popłakałam. W nocy raptem budzę się i czy mi się zdaje,_P ¦nrczy co, ale jakby ktoś kręcił się i myszkował po podwórku. „No — myślę sobie — jestem teraz sama jedna jak ten kołek, kto się ujmie za moją krzywdą? Czy to wiele potrzeba, żeby starą kobietę ukatrupić? Stuknie cię cegłą po głowie i koniec". Ale Bóg się zlitował, nic nie ukradli. Pokręcili się i poszli. Stoi tam u mnie na podwórku beczka z dębowych klepek, taka ciężka, że we dwie nie damy rady, a te łobuzy przesunęły ją o dwadzieścia kroków. I nic więcej. Ale kto to był, co za jedni -— licho ich wie...O zmierzchu, po skończonym sprzątaniu, Olga wyszła na ganek. Ostrożnie wyjęła ze skórzanego futerału biały, błyszczący perłową masą akordeon. Dostała go od ojca na urodziny.Położyła go na kolanach, przerzuciła pasek przez ramię i zaczęła dobierać muzykę do słów niedawno usłyszanej piosenki:O, gdyby tylko jeszcze razZobaczyć ciebie...O, bodaj krótki, krótki czas...Bo ty nawet nie wiesz, ty nawet nie wiesz,Szybując w zimnym niebie,Jak ja czekałam, drogi mój, na ciebieDo rana,Aż do rana!Hej, ptaku, ptaku-samolocie,Czemuś mi go zabrał?Kiedy on do mnie wróci?Jak długo tęsknić mam, z tęsknoty schnąć? To nic, że mnie porzucił... Byleby powrócił... byleby powrócił Kiedykolwiek bądź!Śpiewając rzucała chwilami bystre spojrzenia w stronę krzaka, który stał w cieniu parkanu. Do-śpiewała piosenkę do końca, szybko się podniosła i zapytała głośno:— Hej tam! Kto się tam chowa? Czego wam trzeba?Zza krzaka wyszedł młody człowiek w białym płóciennym ubraniu. Schylił głowę i odpowiedział uprzejmie:— Nie chowam się. Jestem też troszeczkę artystą. Nie chciałem przeszkadzać, więc stałem i słuchałem.—. Tak, ale stać i słuchać można z ulicy. Nie trzeba było włazić przez parkan do cudzego ogrodu!— Ja? Przez parkan? — nieznajomy aż się żachnął. — Przepraszam bardzo, ale nie jestem kotem! W rogu brak paru desek, więc przez ten otwór dostałem się tu z ulicy.— To rozumiem! — odpowiedziała Olga z uśmiechem. — Ale proszę, oto furtka, przez którą można wydostać się z powrotem na ulicę.Nieznajomy nic już na to nie odrzekł. Wyszedł posłusznie przez furtkę i zamknął ją za sobą. Oldze spodobało się jego postępowanie.^Vfef¦;.«.w^**ś¦— Proszę zaczekać! — zawołała schodząc z werandy. — Rzeczywiście jesteście artystą?— Nie. Jestem inżynierem mechanikiem, ale w wolnych chwilach występuję w naszej fabrycznej operze. Śpiewam i sam sobie akompaniuję.— Czy mogę was o coś poprosić? — zwróciła się do niego Olga otwarcie, nie robiąc już dalszych ceregieli. — Czy nie zechcielibyście odprowadzić mnie na stację? Oczekuję mojej młodszej siostry. Ciemno, późna pora, a jej jeszcze nie ma. Właściwie nie boję się ludzi, ale nie orientuję się w tutejszych drogach... Zaraz, zaraz, po co znów otwierać furtkę? Proszę zaczekać na mnie za parkanem.Odniosła do mieszkania akordeon, narzuciła chustkę na ramiona i wyszła na drogę — ciemną, pachnącą rosą i kwiatami.Zła na Żenię i niespokojna, niewiele się odzywała do towarzysza, który przedstawił się jako Georgij Garajew, inżynier mechanik pracujący w fabryce samochodów.Tymczasem przeszedł jeden i drugi pociąg, przeszedł wreszcie trzeci, ostatni, a Żeni nie było.— Ile to kłopotów ma się z takim nieznośnym stworzeniem! — lamentowała Olga. — Żebym ja nareszcie miała ze czterdzieści albo przynajmniej trzydzieści lat! Ale ona ma trzynaście, a ja osiemnaście i ona nie chce mnie słuchać.-— Byle nie czterdzieści! — zaprotestował energicznie Georgij. — To świetnie, że macie tylko11,<--V- ^S/.^r-"'-"-osiemnaście lat! I nie trzeba się niepokoić bez powodu! Siostra na pewno przyjedzie jutrzejszym rannym pociągiem.Peron się wyludnił. Gieorgij wyjął papierośnicę. Dwóch wyrostków o zuchwałych minach podeszło z papierosami, prosząc o ogień.— Młodzieńcze! •— rzekł Georgij oświetlając zapałką twarz starszego. — Najpierw wypada się przywitać, a potem dopiero pchać się z papierosem. Bo jeśli się nie mylę, miałem już zaszczyt poznać was, kawalerze, w parku, w momencie kiedyście z dużym nakładem sił i pracy wyłamywali deskę z nowego parkanu. Nazywacie się Mi-chaił Kwakin, jeśli się nie mylę?Chłopak sapnął mocno i wycofał się, a Georgij zgasił zapałkę, wziął Olgę pod rękę i wyprowadził ją z peronu.Kiedy się oddalili, drugi wyrostek zatknął za ucho pogniecionego papierosa i spytał niedba... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl
  •