7737, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Arkady FiedlerNOWA PRZYGODA:GWINEA:: ''W ARSZAWA 1962Opracowanie graficzne MIECZYSŁAWA KOWALCZYKA-IIIŚŚ -. ŚŚŚŚPRINTED IN POLANDPaństwowe Wydawnictwo Iskry", Warszawa 1962 r. Naktad 30.000+250 egz. Ark. wyd. 17,5. Ark. druk. 15,5 + 2 ark. wkładek czamo-białych oraz 1 ark. wkładek wielobarwnych, wykonanych przez Zakłady Wklęsłodrukowe RSW Prasa" w Warszawie. Papier dzieł. m/gł. V kl., 60 g, 61X86 z fabryki w Kluczach. Oddano do składania w lipcu 1961 r. Druk ukończono w maju 1962 r. Zakłady Graficzne DomSłowa Polskiego" w Warszawie Zam. nr 5211. S-74 Cena zł 35.PilociNagle zbudziłem się w mojej kabinie na rufie. Po chwili zrozumiałem, dlaczego: ruba statku obok kabiny przestała się kręcić i zaległa głucha cisza. Dotarlimy do celu. Zaczęła się nowa przygoda: Afryka.Wyskoczyłem z koi i spojrzałem przez bulaj: na dworze ciemnoci. Zegarek wskazywał pištš czterdzieci pięć. Afryka jeszcze ukrywała się przed nami.Jak co dzień rano ogoliłem się starannie i ubrałem bez popiechu. Turkot spuszczanej kotwicy wiadczył o tym, że nasz s/s Szczecin zatrzymał się na redzie.O szóstej niebo było mniej ciemne, granatowe, ale na nim wcišż tyle gwiazd i tak nie po naszemu roziskrzonych, jak gdyby czyje oczy w goršczce wypatrywały witu.Gdy z rufy przeszedłem na ródokręcie i dostałem się na mostek kapitański, niebo na wschodzie zardzewiało bliskš jutrzenkš i zaczęło tłumić największe gwiazdy, inne całkiem wypłaszać. Znikały szybko jak tancerki po przedstawieniu.A potem poranek tropikalny roztoczył swe uroki. Niezmiernie szybko niebo zaczęło janieć, seledyn przetapiać się w fiolet, fiolet przelewać w róż. Ale dziwiła nie szybkoć zmian na niebie, lecz przejmujšca cisza, wród której zmiany się odbywały.Toż stalimy u progu lšdu, wstrzšsanego konwulsjami przebudzenia, o którym jeszcze niewiele lat temu mało kto miał marzyć. Od Dakaru do Basutolandu czarny człowiek hardopodnosił czoło. Nie chciał już być niewolnikiem pragnšł sobš rzšdzić. Mówił to z takš siłš i z takš dojrzałociš umysłu, że w istocie żelaza zaczęły się kruszyć. Zakipiały na olbrzymich przestrzeniach liczne narody i potęgi wiata nie mogły umierzyć ich buntu. To, co rodziło się na tym kontynencie, było jednym z największych przełomów w dziejach ludzkoci.Stajšc więc u progu wrzšcego lšdu, przybysz mimo woli, nawykiem jakich niedorzecznych skojarzeń uczuciowych, oczekiwał niepokoju także w przyrodzie. Nic podobnego. Nie było tego ranka nawet chmurki na niebie, idealnie czystym od krańca do krańca, morze za leżało jak lustro, w powietrzu ani drgnienia. Dokoła był pastel, łagodnoć i cisza. A gdy na widnokręgu przed nami wyłaniał się z mroku długi, cienki pas bielejšcych domków, wyglšdajšcych z daleka jak niewinna dziecięca zabawka, któż by przypuszczał, że to Konakri, dumna stolica wolnych Gwinejczyków, którzy przed rokiem zadali cios kolonializmowi, a dzi w ciężkiej pracy wykuwali byt młodziutkiej republiki?Potem wyszło słońce zza morza. Zza morza, bo na wschód od nas cišgnęła się olbrzymia zatoka. I słońce było niezwykłe. Tak blade, że wcale nie raziło oczu. Nawet gdy się wzbijało, można było na nie spokojnie patrzeć. Jaki zaspany, bezbarwny kršżek na niebie. Wtedy uwiadomiłem sobie, że to skutki niezmiernych warstw kurzu, zawieszonych w powietrzu a przypędzonych przez harmattan, wiatr od Sahary. Więc nawet słońce jak gdyby się uwzięło, żeby wyglšdać łagodnie.Przyznam, że w tym osobliwym kontracie między sielankowš przyrodš a burzš, szarpišcš Afrykę, była jaka urzekajšca perwersja.Swit szybko przemieniał się w jasny dzień, słońce szło w górę, ale Konakri jak gdyby nadal drzemało. Z portu nikt do nas nie przypływał. Daremnie wzywalimy pilota. I nasz oficer radiowy, i drugi oficer uroczy unikat całej naszej floty handlowej, młoda niewiasta, równie miła jak energiczna od chwili przybycia na redę obsypywali port znakami wietlnymi, ale port był głuchy. Słońce już się wybiło ponad warstwę6kurzu i zaczęło przypiekać normalnie, po afrykańsku, a z portu nikt nie wychylał nosa.Zaciekawiłem się, jakiego pilota oczekiwalimy.Czy to będzie biały pilot? spytałem marynarzy, obecnych na mostku kapitańskim.Biały! odrzekli. Biały... oczywicie!...Wiedzieli, jaka trudna i odpowiedzialna to była praca, wymagajšca wielu lat otrzaskania się z morskim fachem. Wszędzie w koloniach czy w byłych koloniach pracowali dotychczas wyłšcznie biali piloci.Wreszcie już prawie dwie godziny po wschodzie słońca dostrzeglimy przez lornetki jaki ruch w porcie. Motorówkę. Zmierzała w naszš stronę i rzeczywicie przywoziła nam pilota i jego pomocnika.Na statku powstało małe zamieszanie: jeden i drugi najczystszej wody Afrykanie.Zmieniło się w tej Afryce! rzekł do mnie z umiechem pierwszy oficer.Zdaje się, że tak!Póno przybyli czarni piloci trochę jak cały ten kontynent ale ostatecznie przybyli i zupełnie sprawnie, bez wypadku, jęli wprowadzać statek do portu.Wkrótce jeden z nich wyszedł na skrzydło mostku, gdzie stałem. Przywitalimy się podaniem ręki, przy czym powiedziałem normalnie:Bonjour dzień dobry.Merci dziękuję! odpowiedział on ku mojemu zdumieniu.Językiem francuskim władał doskonale.Gdy w chwilę póniej towarzysz jego tak samo podziękował za moje dzień dobry", doznałem lekkiego niesmaku, poczytujšc to za rodzaj służalczoci, pozostałej z kolonialnych czasów. Dopiero gdy znacznie póniej, na lšdzie, poznałem ich zwyczaje, stwierdziłem, że Gwinejczycy między sobš tak samo dziękowali i bynajmniej nie było to objawem służalczoci. Prze-ciwnie: całkiem naturalnie wyrażali swš wdzięcznoć komu za to, że życzył im dobrego dnia. Miało to swój sens. Była w tym logika.DetronizacjaKtóż by nie pamiętał licznych podobizn owych sumiastych postaci z XIX wieku, pionierów tropikalnych krajów, owych nieustraszonych odkrywców, myliwych, przyrodników, misjonarzy, zdobywców zasłużonych, władczych, męskich, wspaniałych bohaterów w hełmach korkowych? Owi Humboldci, Livingstone'y, Stanleye, Mungo Parki, Emin Pasze, a także i nasi Wodziccy lub Rogozińscy nigdy nie patrzyli na nas z drzeworytów czy dagerotypow inaczej niż pysznie spod kasku tropikalnego. Wiadomo było, że na ich życie czyhały nie tylko nieprzebyte puszcze i drapieżne bestie, nie tylko ludożercy i tysišce nieznanych chorób, ale ponad wszystkie dolegliwoci groził im bezwzględny, największy wróg zabójczy żar słońca. Wystarczało w Afryce zapewniali dowiadczeni podróżnicy by biały człowiek stanšł w południe na słońcu z obnażonš głowš, a niezawodnie ginšł w cišgu godziny.Więc kask był nieodzownym rekwizytem tropików, bez kasku nie wyobrażano sobie życia między zwrotnikami, kask pokrywał zuchwałe głowy wszystkich bez wyjštku afrykańskich podróżników kask, natchnienie naszej młodoci i młodoci naszych ojców, symbol prawdziwej męskoci i niezgłębionej przygody. (Czyż, o moi synowie! nie wyglšdałem imponujšco na fotografii z Madagaskaru, gdy spod hełmu patrzyłem chmurnie i górnie w tajemniczš dal?)Liczne naukowe rozprawy, pisane przez uznane autorytety, nie szczędziły farby drukarskiej, by udowadniać zabójczoć tropikalnego słońca, przypisujšc jš ultrafioletowym czy innym, nieznanym a jeszcze szkodliwszym, promieniom. Na potwierdzenie przytaczały z codziennej praktyki wiele wypadków porażenia i mierci. Gdy w 1926 roku brytyjska księżniczka8E'..-^Xt--Ś1'iii% | -^^1/%^-TjI...Dziwadła baobaby rozrosły się w potwornego kształtu drzewa-mamuty...B*^^ Ťť,ii ii liinnymi straszyła tam maska diabła z europejskimi wšsami...Wszystkie Gwinejki, nawet w podeszłym wieku, miały proste plecy i kark trzymały wysoko...:' gil ;|1 'MM flll-...Miał Piotru młodš, żywš antylopš minšMaria Ludwika napisała przyjemnš ksišżkę o swej podroży po ówczesnym Złotym Wybrzeżu*, i ona także nie mogła pominšć sposobnoci, by dyskretnie, porednio, uwypuklić swš odwagę stwierdzeniem, że promienie słońca majš cechy tru-išce" i że trzeba koniecznie nosić kask.Brazylia po uzyskaniu w XIX wieku niezależnoci wypowiedziała kaskowi tropikalnemu wojnę, ponieważ był to symbol kolonialnych rzšdów. Mogła się go pozbyć bez uszczerbku gdyż natychmiast zastšpiła go sombrerem słomkowym, skutecznie bronišcym głów jej mieszkańców od słońca. A słonce iak dotychczas, tak i nadal, pozostało tu zabójczš potęgš. Najgroniejsze wydawało się jednak w Afryce, na lšdzie rozżarzonych sawann i olepiajšcego wiatła. Kask, solidny korkowy kask uchodził za jedyny ratunek człowieka. Jeszcze w sierpniu 1959 roku potwierdził to czarujšcy prelegent, były Ś afrykański podróżnik, gdy przed zasłuchanš salkš w Klubie Międzynarodowej Prasy i Ksišżki w Sopocie roztoczył przejmujšcy obraz strasznej potęgi słońca i jedynej, dosłownie iedynej przed niš obrony, zbawczego kasku. Szmer ulgi i wdzięcznoci dla życiodajnego nakrycia rozległ, się wtedy wród wzruszonych słuchaczy.Onego przedpołudnia, w miarę jak nasz s/s Szczecin podpływał do portu w Konakri, upał wzmagał się coraz srozszy. Na morzu było jeszcze znonie, ale do portu wchodzilimy jak do piekła. Zaczšłem się biedzić nie na żarty, czym ochronie swš biednš łepetynę, która bšd co bšd przez tyle_ lat niezłe mi służyła. Kasku nie posiadałem, więc czy wzišć beret? mieszne, to jakby piec wsadzić na głowę. Może białš płóciennš furażerkę z czerwonym pasem, jakš miałem ze: sobš. Ale czy afrykańskie słońce nie przepali jej na wylot? W biedzie diabeł zjada muchy, jeli wierzyć niemieckiemu przysłowiu, więc było nie było, wsadziłem na głowę białš furażerkę i heroicznie oczekiwałem tego, co mi gotowały następne kwa-dranse.~T^7a błędna jak t... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl