787, Prywatne, Przegląd prasy

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Rosyjskie rozdwojenie jaźni Kiedy do zachodnich komentatorów dotarło, że powrót Włodzimierza Putina na Kreml jest nieuchronny, od razu pojawiły się spekulacje dotyczące stylu polityki nowego starego prezydenta Rosji. Nie było żadnych wątpliwości, iż wskoczy on w dawne, skrupulatnie wypracowane koleiny. Powtórzy się zatem także oklepana śpiewka obwiniająca Zachód o stosowanie podwójnych standardów. Ale w ustach Putina oskarżenie to brzmi niczym alarm o pożarze podnoszony przez notorycznego piromana. Oczywiście kremlowski władca ma całkowitą rację. Podwójne standardy zachodnie demokracje zastosowały na przykład wobec państwa, które ukształtowało mentalność Putina i którego dziedzicem jest współczesna Rosja. Bolszewiccy prominenci, zamiast zadyndać w Norymberdze obok swoich najbliższych ideologicznych krewniaków i niedawnych sojuszników, obnosili się w glorii zbawicieli świata, a Winston Churchill ofiarował bandycie Stalinowi rycerski miecz przesłany przez króla Jerzego VI. Trudno o bardziej wymowny symbol hołdu złożonego (z zimnej kalkulacji) tyranii. Postępy demokracji doprowadziły do poważnej erozji zasad cywilizacji europejskiej, zresztą dzieje świata pełne są czynów wiarołomnych i niegodziwych – taka jest niestety natura człowiecza. Wymownym przykładem jest choćby potraktowanie Polski przez zachodnich sojuszników po II wojnie światowej. Normy cywilizacji postłacińskiej, choć bardzo mocno rozmyte, są jednak przynajmniej jakimś umownym punktem odniesienia, wprawdzie słabiutkim, ale zawsze memento, cenzurującym publiczne zachowania nawet brukselskich eurokratów. W myśleniu rosyjskim takiego wzorca faktycznie nie ma. Obecne jest w nim za to przekonanie o wyjątkowej roli oraz misji Rosji. U jego źródeł tkwi mętne, niespójne i bałamutne, za to odpowiadające rosyjskim ambicjom (oraz apetytom) pojęcie Moskwy, jako Trzeciego Rzymu. Pisarze ze Wschodu tworzyli wybitne dzieła przedstawiające odwieczny spór jasnych i mrocznych aspektów duszy ludzkiej, w praktyce jednak rosyjska walka ze złem przypomina zapasy z własnym cieniem. Rosja złożona jest z dwóch pierwiastków – turańskiego i bizantyjskiego – które bezskutecznie usiłuje zamaskować i złagodzić zachodnim polorem. Religijna frazeologia, nadęta jak cerkiewne kopuły, przejęta własną nieomylną ortodoksją, a jednocześnie wydająca z siebie najcudaczniejsze sekty, jest raczej przeszkodą niż pomocą w przezwyciężeniu przez Rosję zżerającej ją dwoistości, zwłaszcza po wielkiej kompromitacji Cerkwi moskiewskiej w czasach komunizmu. Dwie głowy rosyjskiego orła ciągną każda w swoją stronę, rywalizując ze sobą bezsensownie i beznadziejnie. Tendencje schizofreniczne, co rusz dochodzą do głosu w życiu państwowym i narodowym Rosji. Specyficzny dualizm w wydaniu niemal groteskowym uprawiany jest przez Putina i Miedwiediewa, którzy ostatnio zmienili się z kolei na stanowisku szefa partii Jedna Rosja. Już car Iwan Groźny w listownych polemikach z księciem Andrzejem Kurbskim obrzucał swojego oponenta prymitywnymi wulgaryzmami, wśród których wybijało się określenie licemier (obłudnik, hipokryta). Ale zarówno ten okrutny szaleniec na moskiewskim tronie, jak i większość jego zastępców w ciągu ponad czterech stuleci zapomniało przypowieść o słomie w oku bliźniego i belce we własnym. Na obszarze wpływów prawosławnych zdemonizowano np. działalność jezuitów; do dziś członek Towarzystwa Jezusowego to w Rosji wręcz symbol faryzeusza i podstępnego hipokryty. Tymczasem najprzebieglejsze intrygi naśladowców Świętego Ignacego Loyoli nijak mają się do knowań i łgarstw wschodnich imperatorów (wystarczy wspomnieć cyniczne kłamstwo Stalina, że pogrzebani w katyńskich dołach oficerowie polscy uciekli do Mandżurii…). Zrodzone z potwornych kompleksów, pielęgnowane przez bezprecedensowy szowinizm licemierstwo rosyjskie nie ma sobie równych w świecie.

Co wolno wojewodzie…Skrzętne ukrywanie przed światem i własnym społeczeństwem (o ile to pojęcie może odnosić się do mas zamieszkujących ten kraj) porażek oraz tragedii jest w Rosji rodzajem tradycji czy też narodowym nawykiem. Astolf de Custine wspomina w swoich „Listach z Rosji” o uroczystej paradzie na cześć cara Mikołaja I – podczas gali rozpętała się burza i zatonęły łodzie licznie zgromadzone w Zatoce Fińskiej. „Dziś stwierdza się, że utonęło dwieście osób, inni mówią, że tysiąc pięćset, dwa tysiące: nikt się nie dowie prawdy, dzienniki nie będą pisały o klęsce” – komentuje panujące w Sankt Petersburgu stosunki francuski markiz. W Cesarstwie Rosyjskim zatajano przed poddanymi wiele innych podobnych zdarzeń, nie informowano także o prawdziwej sytuacji na frontach, do perfekcji jednak doprowadzono sztukę mataczenia podczas panowania sowieckiego, które rzeczywiście stworzyło imperium kłamstwa (a więc zła – jak słusznie ujął to Ronald Reagan, czego do dziś nie mogą mu zapomnieć oburzeni do żywego Rosjanie) – tylko z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku wymienić można krętactwa związane z zestrzeleniem pasażerskiego samolotu południowokoreańskiego lub też próbę ukrycia rozmiarów katastrofy w Czarnobylu. Współczesna Rosja, jak przystało na spadkobiercę wspaniałego ZSRS, podtrzymuje te obyczaje – na początku pierwszej prezydentury Putina zatonął okręt podwodny „Kursk”, a okoliczności tego zdarzenia do dzisiaj podlegają różnym, inspirowanym przez Kreml, manipulacjom. Lekcję pragmatycznego zastosowania podwójnych standardów, dla nas jak zwykle upokarzającą i bolesną, dała światu Moskwa przy okazji badania przyczyn upadku samolotu Suchoj Superjet 100, który w hucznie fetowany w Rosji Dzień Zwycięstwa rozbił się na indonezyjskiej Jawie. W jego kokpicie najpewniej znajdowały się oprócz pilotów „osoby postronne”, co rosyjscy specjaliści od lotnictwa uznali w wypowiedziach dla mediów za zrozumiałe i dopuszczalne. Włodzimierz Putin po prostu zadzwonił do swojego indonezyjskiego odpowiednika i w ten sposób, bez powoływania się na jakieś umowy międzynarodowe, włączył stronę rosyjską w wyjaśnienie przyczyn wypadku, delegując do tego rosyjskich fachowców. Najwidoczniej Moskwa postanowiła nawet z tak spektakularnej porażki wyciągnąć korzyści, chociażby na odcinku nadwiślańskim. Raz jeszcze pokazała Warszawie jej miejsce – kraiku sezonowego, kierowanego przez postacie o kwalifikacjach, co najwyżej dyspozycyjnego namiestnika.

Wojciech Grzelak

Rosja. Jak kontrować surowcową potęgę? Ceny ropy idą w górę, więc Moskwa się cieszy. Nie tylko zarabia, ale może wydawać na zabawy, które lubi. Jak pokazali Martin Malia i Stephen Kotkin, podobnie było podczas kryzysu energetycznego w latach 70 ubiegłego stulecia, gdy Kreml był u szczytu swojej czerwonej potęgi. Spadek cen ropy oznacza dla Rosji nieszczęście. Według szacunków z 2007 roku, Federacja Rosyjska ma zasoby liczące 80 miliardów baryłek, co plasuje ten kraj na ósmym miejscu na świecie (6,4 proc. złóż) – jak podają Ramaprasad Bhar i Biljana Nikolova („Scottish Journal of Political Economy”, vol. 57, nr 2, maj 2010). W styczniu 2012 roku wydobycie ropy w post-Sowdepii osiągnęło 10,36 miliona baryłek dziennie. Dla porównania: Arabia Saudyjska wydobywała wtedy 9,75 miliona baryłek. Przyjmując cenę ropy na poziomie 104 $ za baryłkę, Rosja zarabia 1,8 miliarda $ dziennie na swoich surowcach energetycznych. Koszty wydobycia są przy tym bardzo niskie – około 5 $ za baryłkę. Dla porównania: w Arabii Saudyjskiej to 1,5 $, a eksploatacja kanadyjskich piasków roponośnych (oil sands, tar sands) kosztuje aż 50 dolarów. Daniel Yergin („The Quest: Energy, Security and the Remaking of the Modern World”, The Penguin Press, New York, 2011) uważa, że zyski zabiera państwo, oligarchowie i mafia, a nie rosyjscy obywatele. Na pewno nie trafiają one do robotników przemysłu energetycznego. Nota bene w triumwiracie posiadaczy trudno wskazać, kto należy, do której grupy. Na przykład były kremlowski doradca Stanisław Biełkowski twierdzi, że czekistowsko-mafijny nowy stary prezydent-premier, oligarcha Władimir Putin, jest wart 40 miliardów dolarów. W swoim portfelu ma m.in. 4,5% akcji Gazpromu oraz 37,5% akcji Surgutnieftiegazu (Martin Sixsmith, „Russia: A 1000-Year Chronicle of the Wild East”, The Overlook Press, New York, 2011 – str. 526).

Europa na haju Truizmem jest, że Rosja stoi energią. Już w latach dziewięćdziesiątych zyski ze sprzedaży ropy i gazu stanowiły do 70 proc. wszystkich przychodów eksportowych tego kraju. To przede wszystkim ropa pomogła Federacji Rosyjskiej wydostać się z postsowieckiej zapaści i kontynuować grę na scenie światowej. Inaczej nastąpiłaby permanentna zapaść post-Sowiecji. Po prostu Rosja osunęłaby się w stan chronicznej niemocy. Najważniejsze dla Polski jest to, że rosyjska energia to narkotyk trzymający Unię Europejską u klamki kremlowskiego dealera. Według Susan Nies („The EU-Russia Energy Relationship: European, Russian, Common Interests?” w: red. Roger E. Kanet, „Russian Foreign Policy in the 21st Century”, Palgrave MacMillan, New York, 2011), Europa ma małe pole manewru. Stary kontynent posiada tylko 1 proc. rezerw energetycznych świata, podczas gdy zużywa aż 20% całej światowej produkcji energii. Z Rosji pochodzi co najmniej 15% importowanej przez kraje UE ropy i gazu – jak podaje K. Liutho („Problems of Economic Transition”, vol. 47, nr 10, luty 2005). W związku z tym Europa uznała, że pozostaje jej udawać, iż podziela zdziwienie Ameryki, że Rosja nie stała się bardziej cywilizowana po implozji Sowdepii. Dotyczy to przede wszystkim przytłumionych reakcji zachodnich na stosowanie broni energetycznej przez Kreml, szczególnie w celu zdyscyplinowania krajów „bliskiej zagranicy” – Ukrainy, państw bałtyckich i całej reszty. W takiej sytuacji Putin i jego komanda są bardzo zadowoleni i globalnie aktywni. A co będzie, jeśli cena produktów energetycznych padnie? Co będzie, jeśli powstaną inne systemy dystrybucji? Co będzie, jeśli nastąpi reorientacja postsowieckiego przemysłu energetycznego na wschód i południe? Co będzie, jeśli konsumenci zwrócą się ku alternatywnym źródłom energii?

Bomba z opóźnionym zapłonem Jeśli spadnie cena ropy, Rosja pogrąży się ponownie w kryzysie. Kryzys będzie tym większy, im mniejszymi oszczędnościami będzie dysponować państwo rosyjskie, im słabsze (i mało zdecydowane) będzie kremlowskie centrum władzy, im większa będzie presja wewnętrzna (opozycja, regionalizm, mniejszości) oraz im większy będzie nacisk zewnętrzny (Zachód, Chiny, muzułmanie). Poważny kryzys związany ze spadkiem cen energii może nawet podminować Rosję. Ale zastanówmy się też nad tym wszystkim w kontekście strukturalnych cech rosyjskiego przemysłu energetycznego. Za cara ropę eksploatowano na Zakaukaziu (Daniel Yergin, „The Prize: The Epic Quest for Oil, Money, and Power”, Free Press, New York, 2009). Teren ten od Rosji obecnie odpadł. Za Sowietów, w latach pięćdziesiątych, znaleziono źródła energii najpierw w Okręgu Wołżańsko-Uralskim, a potem podjęto ich eksploatację na zachodniej Syberii (okręgi Tiumeń i Samotior). Są to tereny skolonizowane przez Rosję, gdzie tubylcy nie są zbyt szczęśliwi, a nowo przybyli osadnicy to albo potomkowie zesłańców i zeków (więźniów łagrów), albo ludzie wykorzenieni (a la nowohucka amorficzna masa ludzka, która jednak miała Krzyż i „Solidarność” – odwrotnie niż na rosyjskiej dalekiej północy, gdzie rządzi nihilizm). Do tego dochodzą złoża arktyczne. Tam Rosja musi rywalizować z USA, Kanadą, Norwegią i Danią. Nie ma lekko.

Niepodległa Syberia? Teraz o systemie dystrybucji. Prawie całość kontrolowanej przez Kreml produkcji spływa gigantycznym rurociągiem „Przyjaźń” – geopolityczno-infrastrukturalną pozostałością po Sowietach. Ten system transportu surowca przeżywa problemy. Infrastruktura starzeje się, o wypadek nietrudno. W wypadku kryzysu można też obawiać się o sabotaż. Co więcej, obecny system dystrybucyjny jest anachroniczny. Propozycje modernizacji Rosji według konkurencyjnego paradygmatu regionalnego podcinają centralizatorskie zapędy Kremla, a co za tym idzie, totalny model gospodarczy sklonowany z socjalistycznej ekonomii nakazowej (command economy). Separatyzm syberyjski też istnieje, chociaż bardziej na poziomie kultury i temperamentu, bowiem nikt go nie przełożył na ruch polityczny. A przecież można. Jeśli komuś wydaje się to egzotyczne i nierealistyczne, przypomnijmy, że jeszcze niedawno tak myślano na temat „stanów”, czyli bogatych w ropę środkowoazjatycckich satrapii post-sowieckich. A sam fakt ich wypłynięcia na międzynarodową scenę, jako suwerennych państw spowodował, że kontrolowane przez nich złoża energii nie znalazły się w teczce udziałowców z Moskwy. Satrapiami rządzi postkomuna, ale tubylcza, a nie kremlowska. Oznacza to, że Rosja musi się z nimi trochę liczyć. Chociaż satrapie są ograniczone na razie, co do swych rynków zbytu, bowiem Federacja Rosyjska, jako główna spadkobierczyni Sowdepii, kontroluje rurociąg „Przyjażń”, to jednak „stany” nie muszą wiecznie przecież polegać tylko na rosyjskich dystrybutorach. Planowany rurociąg Nabucco przez Azerbejdżan i Turcję może kiedyś połączyć się z nitką energetyczną Kazachstanu. Co więcej, są też i inni klienci niż Zachód. Stąd plany, aby budować rurociąg na południe – przez Afganistan do Pakistanu i Indii. A najważniejszym rynkiem zbytu stają się coraz bardziej Chiny. Pekin bierze dosłownie wszystko. Chętnie wziąłby od Moskwy, ale Kreml nie chce wzmacniać swego przeciwnika. To wszystko razem wzięte podkopuje monopol Federacji Rosyjskiej na dostawy ropy i gazu. A to oznacza kłopoty dla Putina i jego drużyny. Jak stwierdził Christophe-Alexandre Paillard, dla Rosji „energia jest obecnie kwestią życia i śmierci” („Rethinking Russia: Russia and Europe’s Mutual Energy Dependence”, „Journal of International Affairs”, vol. 63, nr 2 (wiosna/lato 2010). Jak podkreśla Charles E. Ziefler, „dla Rosji, kraju o polityce zagranicznej opartej na surowcach oraz o neomerkantylistycznej mentalności, kontrola dróg tranzytowych dla rurociągów z gazem i ropą z Kaukazu i Azji środkowej jest niesłychanie ważna” („Russia, Central Asia and the Caucasus after the Georgia Conflict”, w: red. Roger E. Kanet, „Russian Foreign Policy…”). I w takim też kontekście trzeba odczytywać na przykład ostatnie rosyjskie wysiłki, aby zdominować grecki przemysł energetyczny. Podobny sens ma też kremlowski manewr wymuszający na Kirgistanie wymówienie dzierżawy bazy lotniczej Amerykanom. Ale pamiętajmy, że ma to mieć miejsce dopiero w 2014 roku. Do tego czasu może się wiele zmienić. Poza tym negocjacje dotyczące bazy odzwierciedlają fakt, że satrapie to jednak już nie republiki sowieckie. W dawnych, leninowskich czasach nikt postronny bazy w Kirgistanie by nie dostał, a już gdyby tak się stało, to Moskwa wywaliłaby klienta w ciągu jednego dnia.

Kijem i marchewką Jak kontrować potęgę Rosji? Jest kilka sposobów. Po pierwsze – pogorszenie, a nawet zaognienie relacji między Kremlem a środkowoazjatyckimi satrapiami oraz między Moskwą a Pekinem, Islamabadem i New Dehli leży w interesie zachodnich konsumentów ropy. Im trudniej Rosji na wschodzie i południu, tym milsi stają się Rosjanie w stosunku do USA, UE oraz krajów podporządkowanych dawniej Sowietom, w tym Polski i innych państw „bliskiej zagranicy”. Po drugie – trzeba umieć postawić się Kremlowi i w Europie Środkowej, i w Grecji. W końcu zależność UE od rosyjskiego dostawcy jest wzajemna. Jeśli Moskwa podskoczy z bronią energetyczną raz jeszcze, to niech Bruksela ogłosi bojkot w imię „solidarności europejskiej”, o której do znudzenia słyszymy. I komu wtedy Kreml sprzeda ropę? Rosja zbyt mocno obawia się Chin, aby budować ich siłę. Można, więc założyć, że Moskwa zrobiłaby to dopiero w desperacji. Czyli Bruksela (Berlin) ma dość miejsca na manewr. Po trzecie – należy szukać alternatywnych dostawców oraz alternatywnych źródeł energii, bez popadania naturalnie w polityczną poprawność i utopijne mrzonki. Warto, aby wiedza o tym wśród polskich elit stała się bardziej powszechna. I w tym momencie okazuje się, że polityka neoprometejska uprawiana przez śp. Lecha Kaczyńskiego wcale nie musiała być głupotą. To prawda, że wiele trzeba by zmienić, szczególnie jej histeryczny i romantyczny styl. Ale w zasadzie promowanie wolności w Rosji i jej satelitach leży w polskim interesie. Szczególnie trzeba stawiać na czysto rosyjskie ruchy odśrodkowe – należy głównie popierać Jarosław, Królewiec, Nowogród i inne okręgi wobec centralizatorskich zapędów Moskwy. Co więcej, to wszystko przekłada się na opłacalność nawet w polityce energetycznej. Tylko trzeba to wszystko przemyśleć, zamiary ustalać według sił, robić wszystko dyskretnie, myśląc strategicznie. Czy Polska ma kadrę, wiedzę, wyczucie sytuacji i środki, aby zagrać taką grę? Wątpliwe. Czyli gadanie do ściany – jak zwykle. Marek Jan Chodakiewicz

List z Londynu Anglia to w miarę normalny kraj, ale system zasiłków i premiowania nierobów i kombinatorów kosztem ludzi pracowitych i przedsiębiorczych jest NIESAMOWITY Podczas audycji w Radio WNET otrzymałem telefon z Londynu. Po czym otrzymam od p.JK jeszcze e-maila: Dzisiaj na antenie radia WNET troszkę się stremowałem rozmową z Panem....chciałem tylko uściślić kwestię wyjścia ze szpitala z nowonarodzonym "państwowym" dzieckiem. Dziecko przebadane, robota papierkowa załatwiona, dziecko i mama gotowe do wyjścia... ale, nie dostanę dziecka, jeśli nie mam fotelika do samochodu ew. wózka, jeśli idę pieszo... w obu przypadkach wychodzi z budynku szpitala ze mną położna i nadzoruje "instalację " dziecka w wózku czy też fotelika w samochodzie... Musi to zrobić, bo inaczej nie wyjdziemy z dzieckiem ze szpitala (drzwi są otwierane przez recepcjonistkę).... Inna sprawa, że rozmawiałem o tym z moimi znajomymi, a oni nie widzą w tym nic złego..!! Mówią, że tak musi być, bo są nieodpowiedzialni rodzice, którzy może bez fotelika samochodowego będą dziecko przewozili!! Godzą się na traktowanie ich, jako debili... Ciężko z takimi ludźmi rozmawiać o wolności - socjalistyczna propaganda robi swoje....

P.S Anglia to w miarę normalny kraj, ale system zasiłków i premiowania nierobów i kombinatorów kosztem ludzi pracowitych i przedsiębiorczych jest NIESAMOWITY (…) A w Polsce donoszą, że we Wrocławiu aresztowano człowieka, który usiłował odsprzedać bilet na EURO – o zgrozo: z zyskiem!!! Z komentarzem: w Unii Europejskiej odsprzedaż z zyskiej jest niedopuszczalna. To już ćwiczyłem za PRLu. Walczono wtedy z „konikami”, którzy odsprzedawali z zyskiem bilety do kina – sprzedawane po sztucznie zaniżonej cenie. Cenzura zdejmowała 90% tekstów, w których tłumaczyłem, że „konik” po prostu naprawia błąd, jakim jest sprzedawanie biletów poniżej ceny rynkowej. PRL wraca coraz szybciej. I zdechnie ntak samo, jak PRL-1   JKM

Cybernetyka a wegetarianie Nie istnieje żaden „problem wegetarian”: ani oni nikomu nie przeszkadzają, ani im nikt nie przeszkadza. Jedni są jaroszami, inni stosują dietę dr. Kwaśniewskiego – i tyle. Gdy natomiast w rzekomo popularno-naukowym piśmie „Focus” (nr 6/2012) czytam artykuł p. Moniki Selimi „Zielone krzepi”, to widzę, że jest to dziennikarska agitka, a nie tekst popularno-naukowy. Uczeni w znacznej większości wierzą w Teorię Ewolucji. Należy założyć, że w pierwotnej populacji ludzi jedni lubili mięso, a inni szpinak. I po wielu latach ewolucji przytłaczającą większość społeczeństwa stanowią miłośnicy schabowego, a drobną mniejszość zwolennicy kotleta z selera z soją. Przy tym – to bardzo istotna uwaga – ci pierwsi nazywają „smacznym” mięso, a ci drudzy szpinak. Populacja tych, którzy za „smaczne” uważali mięso, w wyniku ewolucji wygrała. Gdyby dla organizmu korzystne było niejedzenie mięsa, ogromną większość ludzkości stanowiliby jarosze. I to jest koniec dyskusji. Myślenie cybernetyczne jest proste – i nielubiane przez tych, którzy żyją z badania skomplikowanych relacyj między fitoestrogenami, testosteronem, purynami, kwasami omega-3 itd. Wyniki ich badań są zapewne absolutnie prawdziwe – ale bez znaczenia w świetle argumentu ewolucyjnego. Jeśli fizjolodzy ustalą, że wedle wszelkich zbadanych czynników dla organizmu korzystny jest wegetarianizm – to trzeba po prostu szukać czynnika w wyniku, którego wegetarianizm nie był korzystny. Bo taki czynnik musi istnieć! Na widok perpetuum mobile zaczynamy szukać jakiejś ukrytej formy energii, która je zasila – nieprawdaż? Oczywiście można utrzymywać, że mięsożerność była korzystna wtedy, gdy ludzie musieli ciężko pracować fizycznie – a obecnie nie ma takiej potrzeby i kotlet z selera wystarczy. W takim razie – jeśli istotnie, jak twierdzi Autorka, dieta wegetariańska jest tańsza – w wyniku ewolucji zaczną wygrywać jarosze, którym zostanie więcej pieniędzy na, na przykład, lekarstwa. Ale trzeba to pozostawić selekcji naturalnej, bez hitlerowskich pomysłów (Hitler był jaroszem i planował – po wojnie – narzucenie ludności całej Europy tej diety przez państwo) ingerencji państwa w proces ewolucji. Niektórym (na szczęście nie Autorce) takie pomysły po głowach chodzą… Autorka natomiast używa argumentu moralnego: mięsożercy traktują zwierzęta przedmiotowo – i zabijają je na mięso. Cóż, Pismo Święte mówi, że mamy czynić Ziemię sobie poddaną – ale czy z tego wynika, że koniecznie musimy zjadać zwierzęta? Na pewno nie wynika. Można, więc postawić pytanie: Powiedzmy, że wegetarianie są średnio o X% mniej wydajni fizycznie i o Y% mniej wydajni umysłowo; gdyby, więc ludzkość przeszła na jaroszostwo, padałoby mniej rekordów sportowych, nieco spadłaby liczba wynalazków… No i co z tego? Gdybyśmy zjadali mózgi ludzi, postęp byłby być może szybszy – a jednak tego nie robimy. Na to są dwa kontrargumenty:

1) Wystarczy, że jeden naród wyłamie się z tego obyczaju, a po kilkunastu pokoleniach zdominuje wszystkie inne. Trzeba by więc – podobnie jak próbują tego socjaliści i d***kraci – narzucić poprzez ONZ wegetarianizm siłą – wszystkim.

2) Któregoś dnia na Ziemi mogą wylądować jacyś Mali Zieloni z Aldebarana uzbrojeni w Duże Spluwy. Te dodatkowe parę procent sprawności fizycznej i umysłowej mogłoby wtedy okazać się decydujące. Ja bym nie ryzykował!

Dobro ludzkości jest ważniejsze od dobra świnek, (ale nie od naruszenia tabu zakazującego zabijania i jedzenia ludzi!). Pod warunkiem, że zwierzęta rzeźne będziemy zabijali bezboleśnie i bez świadomości. Co chyba nie jest – przy dzisiejszej technice – specjalnie trudne? Być może jednak problem rozwiąże się dzięki nauce i technice klonowania. Będziemy fabrycznie produkować polędwicę o smaku wołu karmionego koniczyną – albo, do wyboru, wieprza karmionego orzechami laskowymi. Każdemu wedle gustu. A świnki, kozy i cielaki będą służyły za ozdobę… albo za naturalny pokarm dla lwów! Bo tych chyba nie da się przestawić na wegetarianizm – a poza tym, co to za lwy, które nie polują? I tu można postawić pytanie: co to za facet, który nie wbija z lubością zębów w kawał tłustego mięcha ze świeżo ubitego zwierzaka? Ale z czasem być może również lwy będziemy mogli karmić sklonowanym mięsem. Wiadomo, że wynalazki najpierw trafiają do bogaczy, potem do średnio zamożnych, potem do biedaków – to, czemu na końcu nie do lwów? Ale wtedy znów powstanie problem, bo lwy muszą się za zdobyczą uganiać. Lwy leniwie podchodzące do paśnika z wysuwającym się powoli mięsem to jakby nie całkiem to. Należy, więc oczekiwać, że następnym krokiem genetyków będzie stworzenie zupełnie sztucznych antylop, zebr i innych czworonogów, za którymi lwy mogłyby się uganiać! wtedy już wszystko będzie w porządku… Zaraz: czy aby na pewno? Ten problem postawił już jeden z bohaterów opowiadań śp. Stanisława Lema, robot Klapaucjusz: jeśli te sztuczne antylopy będą takuteńkie jak prawdziwe, to przecież rozszarpywanie ich przez lwy będzie równie wątpliwe moralnie jak pożeranie przez nie antylop prawdziwych! Czy w ogóle można zrobić sztuczne antylopy – tak, by nie czuły, że są rozszarpywane? Ba! Może i można… Ale jeśli nie będą przy tym cierpiały, to mogą przestać uciekać przed lwami! Co im szkodzi nakarmić sobą przemiłego lewka? A wtedy lew może stracić smak polowania – podobnie jak to się dzieje z podrywaczem, który na swojej drodze spotka przedsiębiorczą nimfomankę… Ten widok: lew uciekający przed pseudoantylopą! Ale i na to jest rada: niech genetycy wyhodują sztuczne lwy, które będą uwielbiały jeść sztuczne antylopy! I w ten sposób wszyscy będziemy wreszcie żyć w Raju ze świadomością, że – zgodnie z wolą Pana Boga – solidnie na niego zapracowaliśmy! JKM

Śledztwo Frondy: Prześladowani przez PRL, oszukani przez III RP  Mogłoby się wydawać, że transformacja ustrojowa zakończy okres w którym obywatel był traktowany wyłącznie jako trybik, służący podtrzymaniu biurokratycznej machiny. Nic bardziej mylnego. Portal Fronda.pl dotarł do rodziny Kuligów, której sytuacja, pokazuje, że osoby pokrzywdzone w systemie komunistycznym nadal są wykorzystywane przez organy państwa – pisze Aleksander Majewski. „Czasy się zmieniają, a Pan nadal jest w komisjach” – powiedział Franz Maurer, bohater „Psów” Władysława Pasikowskiego. Jak widać, również oficerowie Służby Bezpieczeństwa potrafią powiedzieć kilka słów prawdy. Przynajmniej w filmowych scenariuszach… Wspomniane stwierdzenie doskonale pasuje do sytuacji rodziny Kuligów,  która boleśnie odczuła farsę tzw. transformacji ustrojowej.  

Żołnierz Podziemia – burżuj i faszysta Ta historia zaczyna się już przed II wojną światową. Józef Kuliga był wieloletnim burmistrzem miasta Błażowa na Podkarpaciu. W trudnym okresie kryzysu lat 30-tych ubiegłego wieku, jako przedsiębiorca, dawał pracę kilkudziesięciu osobom z Błażowej i okolic. Zajmował się również działalnością społeczną, czego dowodem jest założenie biblioteki dla mieszkańców miasteczka. Po zakończeniu wojny, Józef Kuliga był namawiany przez władzę ludową do ponownego objęcia funkcji burmistrza. Jak na patriotę przystało, odmówił. Nawet nie brał pod uwagę innej możliwości. Nie musiał długo czekać na reakcję władz. UB przez kilka miesięcy prowadziła akcję plakatową w Błażowej i Rzeszowie, która miała na celu zdyskredytowanie Józefa Kuligi. I tak zasłużony samorządowiec i społecznik z miejsca stał się kułakiem, burżujem, krwiopijcą i wrogiem ludu. Momentem kulminacyjnym było podpalenie cegielni przez jej pracownika z polecenia władz (uszkodzony został dach głównej hali ), co stało się pretekstem do oskarżenia wieloletniego burmistrza o sabotaż, aresztowania i wreszcie pozbawienia go własności cegielni. Przedsiębiorstwo zostało zagrabione przez Polskę „Ludową” w 1949 r. w ramach tzw. nacjonalizacji.

Rodzina Kuligów była prześladowana za czasów dominacji III Rzeszy, ZSRR... i w III RP Patriotyczne tradycje kontynuował jego syn - Leon Kuliga, który wraz ze swoją żoną Janiną w okresie okupacji prowadził tajne nauczanie dla mieszkańców Błażowej i okolic. Potomek Józefa Kuligi był żołnierzem Armii Krajowej, pod sztandarami, której walczył z okupantem na Podkarpaciu. Po wojnie, w obliczu represji ze strony UB za przynależność do AK, żołnierz musiał opuścić rodzinną miejscowość. Mieszkając w Wałbrzychu, a następnie w Warszawie – cały czas współpracował ze swoimi towarzyszami broni z Podkarpacia, zrzeszonymi w Narodowych Siłach Zbrojnych i organizacji Wolność i Niezawisłość. UB-ecja jednak trafiła na jego ślad. W 1953 roku Leon został aresztowany i skazany wyrokiem Sądu Wojskowego na 5 lat pozbawienia wolności i utratę praw publicznych na okres 1 roku. Pobyt w więzieniu zakończył się dla niego gruźlicą. Jego syn Andrzej dzielił dramatyczne losy swoich przodków. Jako 9-letnie dziecko przeżył traumę aresztowania ukochanego dziadka Józefa, a następnie – pozbawienia go prawa własności cegielni. Jako 13-latek doświadczył kolejnego dramatu – zniknięcia bez wieści jego ojca Leona. Zaginięcie głowy rodziny wyjaśnił kolejny  koszmar – rewizja mieszkania, dokonana przez funkcjonariuszy UB. Wtedy stało się jasne, że Leona Kuligę czeka proces, który ostatecznie zakończy się skazaniem.  Od tej pory, Andrzej widywał swojego ojca podczas więziennych wizyt. Sam, jako nastolatek, wraz ze swoją Matką Janiną był zakładnikiem UB-ków we własnym mieszkaniu. Po skazaniu Leona, UB wprowadziło do ich rodzinnego gniazda kobietę z dzieckiem, która bardzo często przyjmowała wizyty funkcjonariuszy, utrzymując przez okres 4 lat swoisty „dozór” nad Andrzejem i Jego Matką. Sam bardzo niechętnie mówi o swoich przeżyciach z dzieciństwa. Więcej o ponurej przeszłości mogę dowiedzieć się od jego żony – Marii. To właśnie ona powiedziała mi o traumie, jaką przeszedł jej mąż w dzieciństwie. Jako młody chłopak musiał żyć z piętnem syna „bandyty” i „faszysty”. Nie mógł znaleźć spokoju również w rodzinnym mieszkaniu, plądrowanym przez funkcjonariuszy UB, do którego wprowadzono zupełnie obcą osobą, której rola pozostaje zagadką do dziś Józef Kuliga zmarł  w 1952 roku. Sześć lat później cegielnia przeszła na własność Skarbu Państwa na mocy Orzeczenia Ministra Budownictwa i Materiałów Budowlanych (nr ORI-ZP-58) z dnia 8.12.1958 roku.  Ostatnim jej użytkownikiem była Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna w Błażowej. Konsekwencją zmiany właściciela cegielni na rzecz Skarbu Państwa było   przerwanie dziedziczenia cegielni po Józefie Kulidze przez jego spadkobierców  i zmniejszenie masy spadkowej po wieloletnim burmistrzu Błażowej.  28 stycznia 1959 roku zapadło postanowienie Sądu Powiatowego w Rzeszowie o ustawowym dziedziczeniu spadku po Józefie przez jego pięcioro dzieci, z których każde, w tym Leon Kuliga -  otrzymało po 1/5 spadku po nim. Po śmierci Henryka Kuligi w 1958 roku  –  Leon Kuliga uzyskał prawo łącznie do 34/160 części spadku po Józefie. W 1987 r. umierają Janina i Leon Kuligowie. W tym samym roku nastąpiło sądowe otwarcie ich testamentów.  Postanowienie II Ns 1110/87, stwierdzało nabycie spadku po Janinie i Leonie Kuligach przez Adrianę – jedyną wnuczkę  -  na podstawie ich testamentów. Warto zaznaczyć, że testament Leona nie zawierał jakichkolwiek dyspozycji odnośnie jego udziałów we współwłasności cegielni z prozaicznego powodu: cegielnia należała w całości do Skarbu Państwa.

Reprywatyzacja za plecami spadkobierców W 1990 r. dwie córki Józefa Kuligi tj.: Karolina Kruczek i Stanisława Kuliga wystąpiły z roszczeniem o zwrot  cegielni. Wniosek trafił do ówczesnego Ministra Przemysłu i Handlu. Warto zaznaczyć, że spadkobiercy Leona Kuligi nie występowali z tym wnioskiem. 6 lat później nastąpiło zniesienie przymusowego zarządu państwa nad cegielnią Józefa Kuligi. Minister Przemysłu i Handlu   wydał    pierwszą    decyzję   (DZ.III/778/105/P/EMA/96/AM) z 2 sierpnia 1996 r., zmierzającą w kierunku zwrotu cegielni. Stwierdzała, bowiem nieważność zarządzenia Ministra Przemysłu Lekkiego z 1949 r. (znak L.ORG-II/ZG/49) oraz nieważność zarządzenia Ministra Przemysłu Drobnego i Rzemiosła z 31 stycznia 1955 roku. Wspomniane zarządzenia dotyczyły właśnie ustanowienia przymusowego zarządu państwowego nad cegielnią. Co najbardziej zaskakujące, decyzja została wydana bez udziału spadkobierców Leona Kuligi, syna Józefa. Elżbieta Jaworowicz nie podjęła tematu, który prezentuje portal Fronda.pl. Pani redaktor tłumaczyła, że to sprawa rodzinna... 1997 r. przyniósł  sprzedaż składnika majątku cegielni. Jerzy Kocój, który od 2006 r. jest Przewodniczącym Rady Miejskiej w Błażowej kupił od likwidatora Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej budynek socjalno-biurowy,  posadowiony na gruntach cegielni Józefa Kuligi oraz do swych potrzeb „zaadaptował”  działkę o powierzchni  2400 m kw., wydzielając ją z gruntów cegielni Józefa Kuligi. Warto przypomnieć, że  Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna nie była właścicielem cegielni, lecz jej użytkownikiem. Właścicielem cegielni i posadowionych na niej obiektów był wówczas Skarb Państwa.   Zakup budynku przez Jerzego Kocója nastąpił „bez aktu notarialnego” oraz „bez  praw do gruntu”, czyli niezgodnie z przepisami Kodeksu cywilnego. Jerzy Kocój nie zgłosił  zakupu  budynku oraz ...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl