78. Czerwone Ćwieki, Conan

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

CZERWONE ĆWIEKI

  

   Siedząca na koniu kobieta zatrzymała zmęczonego wierzchowca, który stanął na rozkraczonych nogach, z opuszczoną głową, jak gdyby nawet ciężar zdobionego złotem wędzidła z czerwonej skóry był dla niego zbyt wielki. Wyjęła nogę ze srebrnego strzemienia i płynnym ruchem zsiadła z szamerowanego złotem siodła. Uwiązała konia do rozdwojonego drzewa i odwróciła się, wspierając ręce na ponętnych biodrach, badając jednocześnie uważnie otoczenie.

   Nie było ono zachęcające. Olbrzymie drzewa otaczały bajoro, w którym przed momentem napoiła konia. W posępnym półmroku alei utworzonych przez splątane konary, rozrosły się, ograniczając widok, krzaki i niskie drzewa. Kobieta zadrżała, kuląc wspaniałe ramiona i zaklęła szpetnie pod nosem.

   Była wysoka, dobrze zbudowana, o pełnych piersiach i ramionach. Jej wygląd zdradzał niepospolitą siłę, nie ujmując jednak nic z jej kobiecego wdzięku. Niezależnie od postawy i mimo nieodpowiedniego do sytuacji stroju stanowiła uosobienie kobiecości. Zamiast spódniczki ubrana była w krótkie, jedwabne spodnie o szerokich nogawkach kończących się powyżej kolan. Szeroka jedwabna szarfa spełniająca jednocześnie rolę pasa podtrzymywała spodnie. Buty z miękkiej skóry, które sięgały jej prawie kolan, nosiła z wywiniętymi cholewami. Stroju dopełniała jedwabna koszula z szerokimi rękawami i dużym kołnierzem.

   Na jednym biodrze wisiał prosty, obosieczny miecz, a na drugim długi sztylet. Niesforne złote włosy, prosto przycięte u ramion, przytrzymywała opaska ze szkarłatnego atłasu. Na tle ponurej, pierwotnej puszczy wyglądała niezwykle barwnie, a jednocześnie dziwnie obco. Jej postać pasowała bardziej do bieli nadmorskich obłoków, masztów, mew i błękitu morskich fal.

   Była to Valeria z Krwawego Bractwa Morza Vilayet, o której śpiewano w pieśniach i balladach tam, gdziekolwiek zebrali się żeglarze.

   Próbowała spojrzeć poprzez ponury, zielony dach splątanych gałęzi i dostrzec niebo, które powinno się nad nim znajdować, lecz zrezygnowała szybko przeklinając cicho. Pozostawiła uwiązanego konia i ruszyła na wschód, oglądając się co pewien czas za siebie, by zapamiętać drogę.

   Wszechobecna cisza przygnębiała ją. Wysoko w konarach nie odezwał się żaden ptak, żaden szmer lub szelest nie zdradzał obecności drobnej zwierzyny. Całe mile podróżowała w tym królestwie zadumanej ciszy, zakłócanej jedynie odgłosami jej ucieczki. Pragnienie ugasiła w stawie, lecz teraz poczuła gwałtowny głód i zaczęła poszukiwać owoców, które jadła, od kiedy skończyła się żywność w jukach.

   Ujrzała przed sobą wyłaniającą się z mroku i wznoszącą między drzewami olbrzymią skałę z czarnego kamienia, przypominającą turnie. Szczyt skały skrywały liście, być może znajdował się on ponad wierzchołkami drzew i mógłby spełnić rolę wieży obserwacyjnej. Valeria miała nadzieję, że dalej znajduje się coś innego od tej dziwnie wyglądającej, bezkresnej puszczy, przez którą przedzierała się tyle dni.

   Wąski uskok tworzył naturalną drogę, wiodąca w górę pionowej ściany. Wyszedłszy na około pięćdziesiąt stóp, dotarła do miejsca, gdzie korony drzew przysłaniały resztę skały. Wprawdzie drzewa nie rosły tuż przy samej turni, jednak końce niższych gałęzi dosięgały jej, tworząc chmurę listowia. W tym gąszczu liści Valeria poruszała się po omacku, nie mogąc dostrzec niczego. W końcu dojrzała błękit nieba i w chwilę potem wyszła na rozgrzane od słońca kamienie. U jej stóp rozpościerała się po sam horyzont bezkresna puszcza.

   Valeria stała na szerokiej półce, będąc niemal na równi z wierzchołkami drzew. Z miejsca tego wznosiła się skalna iglica, będąca szczytem potężnej skały. Teraz jednak inna rzecz zwróciła uwagę kobiety. Stopą zahaczyła o coś, co leżało pod zeschłymi zaścielającymi półkę liśćmi. Kopnięciem rozrzuciła liście i spojrzała na szkielet człowieka. Przyglądnęła się doświadczonym okiem zbielałym kościom, ale nie zauważyła śladu złamań czy innych oznak użycia siły. Człowiek ten z pewnością umarł śmiercią naturalną, ale nie potrafiła sobie wyobrazić, dlaczego wspiął się w tym celu tak wysoko.

   Valeria wdrapała się na szczyt iglicy i rozejrzała się po widnokręgu. Puszcza — wyglądająca stąd jak zielony kobierzec — była tak samo nieprzenikniona z góry, jak i z dołu. Nie mogła dostrzec nawet stawu, obok którego zostawiła konia. Spojrzała na północ, w kierunku, z którego przybyła. Zobaczyła tylko zielony ocean, rozlewający się coraz dalej. Góry, które przeszła kilka dni temu — wchodząc w leśne ostępy, widać było jako niewyraźną, niebieską linię.

   Na wschodzie i zachodzie widok był taki sam — pozbawiony niebieskiej linii gór, lecz spojrzawszy ku południowi — zesztywniała i wstrzymała oddech. Milę dalej las rzedniał i kończył się gwałtownie, ustępując miejsca porośniętej kaktusami równinie, pośrodku której wznosiły się mury i wieże wielkiego miasta. Valeria zaklęła z zaskoczenia. To było wręcz niewiarygodne!

   Nie zdumiałby jej widok innej ludzkiej osady. Kopiaste chaty czarnych ludzi czy skalne siedziby tajemniczej, brązowej rasy, która według legend zamieszkiwała niektóre miejsca tej niezbadanej krainy nie byłyby dla niej czymś niezwykłym. Jednak spotkanie warownego grodu tak wiele tygodni marszu od najbliższych ludzkich osad, było czymś niepokojącym.

   Trzymała się iglicy do chwili, gdy ręce zaczęły jej mdleć i dopiero wtedy zeskoczyła na półkę, marszcząc czoło w zamyśleniu. Przybyła z daleka — z obozu najemników rozbitego na trawiastej równinie, opodal nadgranicznego miasta Sukhmet, gdzie awanturnicy z wielu krajów i ras bronili stygijskich rubieży przed podjazdami, ciągnącymi krwawą falą z Darfaru. Uciekała na oślep, byle dalej. Zapędziła się na ziemię, której w ogóle nie znała. Teraz trwała w rozterce między chęcią jazdy wprost do miasta na równinie, a instynktowną ostrożnością. Rozsądek podpowiadał jej ominięcie szerokim łukiem warownego grodu i dalsze podążanie samej. Cichy szelest liści przerwał jej rozmyślania. Obróciła się na pięcie z kocią zwinnością i zastygła w bezruchu, patrząc szeroko otwartymi oczyma na stojącego przed nią człowieka.

   Był to mężczyzna gigantycznej postawy, o mięśniach lekko prężących się pod opaloną skórą, ubrany podobnie do Valerii — z wyjątkiem szerokiego pasa ze skóry, który nosił zamiast szarfy. U pasa zwisał mu szeroki miecz i sztylet.

   — Conan Cymmerianin! — krzyknęła kobieta. — czego tutaj szukasz!?

   Uśmiechnął się, a jego błękitne oczy zapaliły się, gdy zmierzył spojrzeniem jej postać, zatrzymując dłużej wzrok na wspaniale wypukłych piersiach ukrytych pod cienkim jedwabiem i nieosłoniętych kawałkach białego ciała, widocznego między spodniami a cholewami butów.

   — Nie wiesz? — zaśmiał się. — Czyżbym nie wyraził swojego podziwu wystarczająco jasno, kiedy spotkałem cię pierwszy raz?

   — Ogier nie okazałby tego jaśniej — odpowiedziała z pogardą. — Nigdy nie spodziewałam się, że spotkam cię tak daleko od beczek z piwem i mięsiwa w Sukhmet. Pojechałeś za mną z własnej woli, czy też wygnali cię z obozu za łotrostwa?

   Rozbawiony jej tupetem napiął olbrzymie mięśnie.

   — Wiesz, że Zarallo nie ma tylu łotrów, by mógł mnie wypędzić z obozu — pokazał zęby w szerokim uśmiechu. — Naturalnie, że pojechałem za tobą. Masz szczęście dziewczyno! Kiedy zatłukłaś tego stygijskiego oficera, straciłaś łaskę i opiekę Zaralla, a Stygijczycy wyjęli cię spod prawa.

   — Wiem o tym — odparła ponuro — ale co miałam robić? Widziałeś, w jaki sposób mnie sprowokował?

   — Zgadza się. Gdybym tam był, to sam bym go rozpłatał. Tak to jest, gdy kobieta przebywa wśród mężczyzn w obozie wojennym.

   Valeria uderzyła ze złością w skałę i zaklęła.

   — Dlaczego nie pozwolą mi żyć po męsku?

   — To oczywiste! — powtórnie popatrzył na nią z pożądaniem. — Rozsądnie uczyniłaś uciekając. Stygijczycy obdarliby cię ze skóry. Brat tego oficera ruszył w pogoń szybciej, niż mogłaś się spodziewać. Był tuż za tobą, gdy go dostałem. Miał lepszego konia niż ty. Jeszcze kilka mil, a dogoniłby cię i skrócił o głowę.

   — I co? — dopytywała się.

   — Z czym? — odparł zdumiony.

   — I co z tym Stygijczykiem?

   — A jak myślisz? — warknął niecierpliwie. — Zabiłem go , a trupa zostawiłem sępom.

   To z tego powodu omal nie zgubiłem twojego śladu, kiedy przekraczałaś kamieniste góry. Gdyby nie to , już dawno bym cię dogonił.

   — A teraz myślisz, że zaciągniesz mnie z powrotem do obozu Zaralla? — warknęła.

   — Nie wygaduj takich bzdur. No, nie bądź taką złośnicą. Dobrze wiesz, że jestem inny niż ten Stygijczyk, którego zadźgałaś.

   — Włóczęga bez grosza — wymyślała mu.

   Roześmiał się na to.

   — A ty kim jesteś? Nie stać cię nawet na łatę w spodniach. Twój pogardliwy ton mnie nie zwiedzie. Wiesz, że dowodziłem większymi i liczniejszymi okrętami niż ty kiedykolwiek. A to, że nie mam grosza przy sobie — który korsarz ma pieniądze przez dłuższy czas? Złotem, które przepuściłem w portach, zapełniłbym całą galerę. Wiesz o tym dobrze.

   — Gdzie są te wspaniałe okręty i ludzie, którymi dowodziłeś?

   — Najczęściej można ich spotkać na dnie morza — odrzekł uprzejmie. — Ostatni mój okręt zatopiła zingarańska galera u brzegów Shemu. Z tego powodu zaciągnąłem się do Wolnych Towarzyszy — pod rozkazy Zaralla. Jednak kiedy przybyliśmy na granicę z Darfarem, poczułem, że się nabrałem. Żołd był nędzny, wino kwaśne, a do tego jeszcze czarne kobiety. Tylko takie pojawiały się w naszym obozie. Kółka w nosach i spiłowane zęby. A ty! — jak trafiłaś do Zaralla. Sukhmet leży daleko od słonej wody.

   — Krwawy Ortho widział we mnie swoją kochankę — odparła ponuro. — Pewnej nocy, gdy staliśmy na kotwicy przy brzegu Kush, skoczyłam za burtę i dopłynęłam do brzegu — niedaleko Zabhel. Shemicki kupiec powiedział mi, że Zarallo przybył ze swymi Wolnymi Towarzyszami nad granicę z Darfarem. Nie słyszałam o niczym innym równie interesującym. Przyłączyłam się do karawany podążającej na wschód i trafiłam do Sukhmet.

   — Szaleństwem było uciekać na południe — stwierdził Conan, — jednocześnie było to chytre, bo patrole Zaralla nie szukały cię w tym kierunku. Jedynie brat człowieka, którego zabiłaś.

   — Co zamierzasz robić? — spytała.

   — Ruszę na zachód — odparł. — Byłem już na głębokim południu, ale nigdy tak daleko na wschód. Wiele dni drogi na zachód rozciągają się sawanny, gdzie czarne plemiona wypasają bydło. Mam tam przyjaciół. Dotrzemy do wybrzeża i znajdziemy jakiś statek. Mam dosyć puszczy!

   — Ruszaj swoją drogą, ja mam inne plany.

   — Nie bądź głupia! — po raz pierwszy rzekł z gniewem. — Nie możesz sama jechać przez tą puszczę.

   — Mogę, jak zechcę.

   — Co będziesz robić?

   — Nie twój interes — warknęła.

   — Mój — powiedział chłodno. — Myślisz, że jechałem za tobą tak daleko, by teraz odejść z niczym? Bądź rozsądna dziewczyno, nie skrzywdzę cię!

   Ruszył w jej kierunku. Valeria odskoczyła, dobywając miecza.

   — Trzymaj się ode mnie z daleka, barbarzyński psie! Podejdź bliżej, pokroję cię na plasterki!

   Stanął niechętnie i spytał:

   — Chcesz, żebym ci zabrał tę zabawkę i wlepił kilka klapsów?

   — Słowa! To tylko słowa — szydziła, a w jej zuchwałych oczach zagrały ogniki, jak odbicia na błękitnej wodzie.

   Wiedział, że to prawda. Nikt jeszcze nie rozbroił gołymi rękoma Valerii z Krwawego Bractwa. Zachmurzył się, miotany przeciwnymi uczuciami. Był zły, a jednocześnie rozbawiony i pełen uznania dla jej odwagi. Płonęła w nim chęć, by złapać tę cudowną dziewczynę i zmiażdżyć w swoich żelaznych ramionach, ale przede wszystkim nie chciał jej skrzywdzić. Wahał się między chęcią przytulenia jej, a porządnym przetrzepaniem skóry. Wiedział, że jeżeli podejdzie jeszcze krok, Valeria pogrąży swój miecz w jego sercu. Zbyt często widział ją zabijającą ludzi w przygranicznych starciach i podczas burd w karczmach, aby mieć jakieś złudzenia. Wiedział, że jest równie szybka jak tygrysica. Mógł dobyć swojego miecza i rozbroić ją wytrącając jej oręż z dłoni, jednak myśl podniesienia miecza na kobietę, nawet bez zamiaru zranienia, była mu obca.

   — Niech cię diabli wezmą! — krzyknął rozdrażniony. — Zabiorę ci…

   Złość odebrała mu rozum. Ruszył na przygotowaną do śmiertelnego ciosu dziewczynę. Tę komiczną, a zarazem groźną scenę przerwał nagle wstrząsający dźwięk. Oboje drgnęli gwałtownie.

   — Co to było — spytała Valeria.

   Conan odwrócił się szybko jak kot, a w jego ręce błysnął olbrzymi miecz. Puszcza napełniła się przerażającymi dźwiękami. Końskie rżenie przemieszało się z trzaskiem łamanych kości.

   — Lwy zabijają konie! — krzyknęła Valeria.

   — Lwy? — prychnął Conan i pojaśniały mu oczy. — Słyszałaś ryk lwa? Ja też nie! Słuchaj, jak kości trzaskają — nawet lew nie narobiłby tyle hałasu zabijając konia.

   Szybko ruszył w dół, a za nim Valeria, która zapomniała o osobistej urazie, w instynktownym dla awanturników odruchu zjednoczenia się wobec wspólnego zagrożenia. Kiedy przebili się przez zielony gąszcz okrywający skałę, rżenie ucichło.

   — Znalazłem twojego konia uwiązanego przy stawie — mówił stąpając tak cicho, że przestała się dziwić, że zdołał ją zaskoczyć na skale. — Przywiązałem mojego obok i poszedłem twoim śladem. Teraz uważaj!

   Wynurzyli się z gęstwiny liści i spojrzeli na dolne części lasu. Nad nimi rozciągał się mroczny zielony baldachim, przez który wnikało rozproszone światło, tworząc zielonkawy półmrok. Gigantyczne pnie drzew oddalone o sto jardów wyglądały groźnie i widmowo.

   — Konie powinny być za tymi zaroślami — wyszeptał Conan. — Słuchaj!

   Valeria wsłuchała się i krew zamarła jej w żyłach. Mimo woli chwyciła swą białą dłonią muskularne, opalone ramię towarzysza.

   Zza zarośli docierały odgłosy pękających kości i rozdzieranego mięsa wraz z rozgryzaniem i mlaskaniem.

   — Lwy nie ucztowałyby tak głośno — szepnął Conan. — Coś pożera nasze konie, ale z pewnością to nie jest lew… Na Croma!

   Dźwięki urwały się i Conan zaklął cicho. Niespodziewany podmuch wiatru poniósł ich zapach w kierunku, gdzie za gąszczem ukrywał się drapieżnik.

   — Nadchodzi! — mruknął Cymmerianin unosząc miecz.

   Zarośla zafalowały gwałtownie i Valeria mocniej ścisnęła ramię Conana. Nie znając puszczy, zdawała sobie jednak sprawę, że żadne zwierzę, jakie kiedykolwiek widziała, nie rozkołysałoby w ten sposób wysokich drzew. — Musi być wielki jak słoń — odgadł jej myśli Conan. — Co do diabła… — jego głos urwał się nagle.

   Z zarośli wyłoniła się głowa jak z koszmarnego snu. Rozwarta paszcza straszyła rzędami ociekających śliną, żółtych kłów. W pomarszczonym jaszczurczym pysku gorzały potężne, tysiąckrotnie powiększone ślepia pytona, patrzące bez mrugnięcia na dwoje odrętwiałych ludzi, którzy przywarli do skały. Krew kapiąca z ogromnej paszczy splamiła pokryte łuską, obwisłe wargi.

   Podobny do krokodylego, lecz dużo większy łeb umieszczony był na długiej łuskowatej szyi, chronionej rzędami sterczących zębatych kolców. Za łbem, tratując krzewy i małe drzewa, wynurzył się, kołysząc z wolna tułów — gigantyczne, beczkowate ciało na absurdalnie krótkich nogach. Biały brzuch niemal sunął po ziemi, podczas gdy zębaty grzbiet wznosił się wyżej niż Conan mógłby sięgnąć stojąc na palcach. Z tyłu za pokracznym cielskiem wlókł się, na podobieństwo skorpiona, długi, kolczasty ogon.

   — Z powrotem na skałę, szybko! — krzyknął Conan ciągnąc za sobą dziewczynę. — Nie sądzę, aby umiał się wspinać, ale może stanąć na tylnych nogach i pochwycić nas. Miażdżąc krzewy i łamiąc drzewka, potwór niczym nie zatrzymany sunął w ich kierunku. Uciekali przed nim na skałę jak liście gnane wiatrem. Wpadając w gąszcz listowia, Valeria odwróciła się na moment i ujrzała przerażającego olbrzyma, stojącego na tylnych nogach, tak jak przypuszczał Conan. Na ten widok Valerię ogarnęła panika.

   Stojąca na nogach bestia wyglądała na jeszcze potężniejszą, a olbrzymi łeb górował nad drzewami. Żelazna dłoń Conana chwyciła przegub dziewczyny, ciągnąc ją przez zielone liście ku gorącym promieniom słońca dokładnie w tym momencie, gdy przednie łapy potwora uderzyły w skałę z taką siłą, że cała zadrżała.

   Olbrzymi łeb zanurkował między gałęziami, tuż za uciekającymi i zamknął się z trzaskiem. Oboje stali jeszcze przez chwilę bez ruchu, patrząc w przerażeniu na chowające się między zielonymi liśćmi koszmarne oblicze, które zniknęło tak, jakby zanurzyło się w wodzie. Patrząc w dół, poprzez połamane gałęzie opadające na skałę, zobaczyli, że bestia przysiadła na zadzie u podnóża skały i wpatrywała się w nich nieruchomym wzrokiem. Valeria wzdrygnęła się.

   — Długo będzie tak czekała — jak sądzisz?

   Conan uderzył nogą czaszkę leżącą między liśćmi zalegającymi półkę.

   — Ten człowiek musiał trafić tutaj, uciekając przed tą lub podobną bestią. Umarł z głodu, wszystkie kości ma całe. To paskudztwo tam w dole — to musi być smok, o którym czarni wspominają w swoich legendach. Jeżeli tak, to nie ruszy się stąd, dopóki nie wyzioniemy ducha.

   Valeria patrzyła nań pustymi oczyma, zapominając o urazie. Usiłowała opanować ogarniający ją strach. Setki razy dowiodła swojej zuchwałej odwagi w zawziętych walkach na morzu i lądzie, na śliskich od krwi pokładach płonących okrętów, na murach obleganych grodów i na udeptanych plażach, gdzie piraci z Krwawego Bractwa nożami rozstrzygali pojedynki o przywództwo. Jednakże groza tej sytuacji mroziła jej krew w żyłach. Śmierć od miecza w wirze walki była niczym wobec bezczynnego i bezradnego pozostawania na nagiej skale, pilnowanej przez obrzydliwy i potworny relikt dawnych czasów. Oczekiwanie na śmierć głodową doprowadzało ją do paniki.

   — Będzie musiał odejść choć na chwilę, żeby jeść i pić — powiedziała bez przekonania

   — Nie odejdzie daleko — perorował Conan. — Ledwie co najadł się koniny, a będąc gadem długo wytrzyma bez wody i jedzenia. Myślę jednak, że nie zasypia po obżarstwie jak węże. No, w każdym razie nie potrafi wejść na skałę.

   Conan mówił ze stoickim spokojem. Olbrzymia cierpliwość dzikich ludów i ich potomków, podobnie jak gwałtowne żądze i namiętności, były częścią jego barbarzyńskiej natury. Umiał znosić takie sytuacje ze spokojem niepojętym dla cywilizowanego człowieka.

   — Czy nie moglibyśmy dostać się na drzewa i uciec po gałęziach jak małpy? — spytała Valeria z rozpaczą.

   — Myślałem o tym — powiedział potrząsając głową. — Gałęzie dostające do turni są zbyt słabe, aby mogły utrzymać nasz ciężar. Oprócz tego mam wrażenie, że ten szatański pomiot mógłby wyrwać każde z tych olbrzymich drzew wraz z korzeniami.

   — To co, mamy tu tak po prostu siedzieć z założonymi rękoma i czekać, aż umrzemy z głodu?! — krzyknęła z wściekłością. Kopnięta czaszka potoczyła się z chrzęstem po półce. — Ja nie mam takiego zamiaru! Zejdę na dół i utnę mu ten przeklęty łeb!

   Conan siadł wygodnie na kamieniu, u stóp iglicy. Parzył z podziwem na lśniące oczy i napiętą, dygoczącą postać, lecz widząc, że w przypływie szaleństwa jest zdolna do każdego głupstwa, nie wyraził głośno swojego podziwu.

   — Siadaj — mruknął chwytając ją za nadgarstek i pociągając na swoje kolana. Była zbyt zaskoczona, by się przeciwstawić, gdy wyjął miecz z jej ręki i włożył go do pochwy. — Siedź cicho i uspokój się. Połamałabyś tylko miecz na jego łuskach. Pożarłby cię jednym kłapnięciem paszczy lub rozbił jak jajko swoim kolczastym ogonem. Wybrniemy z tych tarapatów i nie damy się przeżuć i połknąć.

   Valeria milczała, nie próbując nawet zepchnąć jego ręki ze swej kibici. Taki strach był czymś nowym dla Valerii z Krwawego Bractwa. Siedziała grzecznie i potulnie na kolanach towarzysza. Zarallo, który nazwał ją diablicą z piekielnego haremu, zdumiałby się szczerze. Conan bawił się leniwie jej złotymi lokami, pochłonięty tylko tą czynnością. Ani szkielet u jego stóp, ani bestia czyhająca w dole, nawet w minimalnym stopniu nie przeszkadzały mu w tej czynności.

   Krążący wśród liści niespokojny wzrok dziewczyny natrafił na kolorowe plamy wśród zieleni. Z gałęzi drzewa o szczególnie gęstych i jasnozielonych liściach zwisały duże, ciemnoczerwone, krągłe owoce. Przypomniała sobie, że jest głodna i spragniona, chociaż pragnienie nie dokuczało jej, dopóki nie zostali uwięzieni na turni, nie mogąc tym samym znaleźć pożywienia i wody.

   — Nie będziemy głodować — rzekła. — Tam są owoce — możemy je zerwać.

   Conan spojrzał we wskazanym kierunku.

   — Gdybyśmy je zjedli, niepotrzebny byłby smok — mruknął. — Czarni ludzie z Kush nazywają je jabłkami Derkety. Derketa to Władczyni Umarłych. Napij się trochę soku lub skrop swoje ciało, a będziesz martwa, zanim zwalisz się u podstawy skały.

   — Och!

   Valeria pogrążyła się w ponurym zamyśleniu. Wygląda na to, że nie ma ucieczki od czekającego nas przeznaczenia — rozmyślała. Nie widziała żadnej szansy ocalenia, a Conan zdawał się być zainteresowany tylko jej ciałem i złotymi lokami. Jeżeli nawet Próbował znaleźć drogę ratunku, nie dał tego po sobie znać. — Gdybyś zdjął ze mnie swoje ręce i wdrapał się na ten szczyt — powiedziała — zobaczyłbyś coś, co by cię zdumiało.

   Popatrzył na nią pytająco i uczynił, o co prosiła. Przylegając do skalnej iglicy i rozglądając się skierował wzrok na otaczającą ich puszczę. Stał przez dłuższą chwilę w milczeniu, wyglądający na skale niczym posąg z brązu.

   — To warowne miasto. Czy tam chciałaś się udać, kiedy próbowałaś wysłać mnie samego w kierunku morza?

   — Pojawiłeś się tu, gdy ledwie je zobaczyłam. Kiedy uciekłam z Sukhmet, nie wiedziałam o nim.

   — Kto by przypuszczał, że można tu natrafić na miasto? Niemożliwe, aby Stygijczycy kiedykolwiek dotarli tak daleko. Czy takie miasto mogli wybudować czarni? Na równinie nie ma ani stad bydła, ani upraw, czy podążających ku miastu ludzi.

   — Chciałeś to wszystko dostrzec z takiej odległości? — spytała go.

   Wzruszył ramionami i zsunął się na półkę.

   — Ludzie z miasta i tak nie mogą nam teraz pomóc, a zresztą nie wiadomo, czy chcieliby. Ludy Czarnych Krajów są przeważnie nieprzyjaźnie nastawione wobec przybyszy. Prawdopodobnie naszpikowaliby nas włóczniami…

   Conan urwał w pół zdania i stał w milczeniu, patrząc w purpurowe kule wiszące na gałęziach, jakby zapomniał, o czym mówił.

   — Dzidy! — wymamrotał. — Co za głupiec ze mnie, że nie pomyślałem o tym wcześniej. Tak to jest, gdy piękna kobieta zawróci w głowie.

   — Co ty wygadujesz? — spytała Valeria.

   Nie odpowiadając wszedł między liście i spojrzał przez nie w dół. Olbrzym czatował u podnóża skały z przerażającą gadzią cierpliwością. Conan zwymyślał go bez specjalnego zapału i zaczął ścinać gałęzie, uderzając i ścinając je najdalej, jak tylko zdołał dosięgnąć. Gwałtownie szarpiące się liście drażniły potwora. Uniósł się na tylnych nogach i tłukł swym obrzydliwym ogonem, łamiąc drzewa jak drzazgi. Conan obserwował go uważnie i kiedy Valeria była pewna, że bestia ponownie uderzy w skałę, Cymmerianin wycofał się trzymając ucięte gałęzie: trzy cienkie, prawie siedmiostopowe drągi, nie grubsze od kciuka. Ściął również kilka wytrzymałych, cienkich pędów winorośli.

   — Gałęzie są zbyt lekkie na drzewce dzidy, a pędy nie grubsze od sznurka — powiedział, wskazując liście wokół skały. — Nie wytrzymałyby naszego ciężaru — ale w jedności siła. Tak nam — Cymmerianom mówili renegaci z Aquilonii, kiedy przybywali w nasze góry nająć ludzi i najechać własny kraj. Jednak my zawsze walczyliśmy klanami.

   — Co to, u diabła, ma wspólnego z tymi patykami.

   — Poczekaj, to zobaczysz.

   Złożywszy kije razem, włożył między nie rękojeść swojego sztyletu, po czym związał wszystko razem pędami winorośli i kiedy skończył robotę otrzymał silną dzidę o siedmiostopowym drzewcu.

   — Co ty chcesz tym zwojować? Mówiłeś, że miecz nie przebije jego łusek.

   — Nie wszędzie ma łuski — odpowiedział Conan. — W niejeden sposób można zedrzeć skórę z pantery.

   Podszedł do skraju liści i ostrożnie wbił ostrze dzidy w jedno z Jabłek Derkety, odchylając się na bok, by uniknąć purpurowego soku tryskającego z przebitego owocu. Po chwili wyciągnął ostrze i ukazał jej błękitną stal splamioną purpurowym sokiem.

   Nie wiem, czy to da radę, czy nie — powiedział, — ale jest tu dość trucizny, by powalić słonia. Zobaczymy.

   Valeria szła tuż za nim, kiedy wchodził między liście. Trzymając ostrożnie zatrute ostrze z daleka od siebie, Conan wynurzył głowę z gąszczu i krzyknął do potwora. — Na co tak czekasz, ty pokręcony potomku niemoralnych rodziców? Wystaw tu swój paskudny pysk, długoszyja poczwaro, a może poczekasz, aż zejdę i kopnę cię w gadzią…

   I tak dalej — bogactwo i soczystość wypowiedzi Conana wprawiło Valerię w wielkie zdumienie mimo jej obycia z wulgarnym językiem żeglarzy. Odniosło to zamierzony skutek na potworze. Podobnie jak niepotrzebne ujadanie psa budzi niepokój i wściekłość w z natury cichych zwierzętach, tak wrzaskliwy głos człowieka budzi strach u jednych, a wściekłość u innych. Nagle, z niesamowitą szybkością kolos stanął na potężnych tylnych łapach i wyciągnął paszczę w próbie dosięgnięcia tego krzykliwego karła, którego wrzask zakłócił pierwotną ciszę jego odwiecznego królestwa.

   Jednak Conan dokładnie ocenił odległość. Olbrzymi łeb wylądował z trzaskiem gałęzi niecałe pięć stóp poniżej Cymmerianina i gdy potworne szczęki rozwarły się jak u olbrzymiego węża, Conan cisnął dzidą w czerwone gardło. Uderzył całą siłą obu ramion, wbijając długie ostrze sztyletu w miękkie ciało. Jednocześnie potężna paszcza zamknęła się konwulsyjnie, przegryzając drzewce i niemal strącając Conana ze skały. Niechybnie runąłby, gdyby stojąca za nim dziewczyna nie chwyciła go za pas. Uchwycił się skalnego występu i podziękował jej uśmiechem.

   W dole, pod nimi, potwór tarzał się po ziemi jak pies, któremu rzucono w oczy pieprzem. Trząsł łbem na wszystkie strony, drapał go pazurami i co chwilę rozwierał paszczę na całą szerokość. W końcu zdołał nadepnąć drzewce przednią łapą i wyrwać ostrze. Uniósł rozwarty, tryskający krwią pysk i spojrzał na skałę z tak inteligentną wściekłością, że Valeria zadrżała i dobyła miecza. Łuski na cielsku potwora zmieniły kolor z rudobrązowego na jaskrawoczerwony. Jednak najstraszniejsze było to, że przerwał otaczającą ciszę. Dźwięki, jakie wydobyły się z jego skrwawionej gardzieli, nie przypominały niczego, co mogłoby wydać z siebie jakiekolwiek ziemskie stworzenie.

   Z przerażającym, drażniącym rykiem smok rzucił się na skałę, będącą warownią wrogów. Raz po raz potężny łeb przebijał gęstwinę gałęzi, na darmo chwytając szczękami powietrze. Całym ciężarem pokracznego cielska walił o skałę, aż trzęsła się od podstawy do szczytu. W końcu, stając na tylnych łapach, ścisnął przednimi skałę, usiłując wyrwać ją tak jak drzewo. Ta demonstracja pierwotnej siły zmroziła krew w żyłach Valerii. Conan jednak był zbyt pierwotny w swych odruchach, by odczuwać coś więcej niż pełne zrozumienia zainteresowanie. Dla barbarzyńcy, w przeciwieństwie do Valerii, nie było zbyt wielkiej różnicy między zwierzętami, a ludźmi. Szalejący u stóp skały potwór był jedynie formą życia o innej powłoce, lecz o podobnych do ludzkich przypadłościach charakteru. W szaleństwie potwora widział odbicie swojego gniewu, a w ryku i charkocie — przekleństwa, jakimi obdzielił wcześniej gada. Czując więzy ze wszystkim co dzikie, nawet smokiem, nie odczuwał owego przerażenia, jakie dotknęło Valerię na widok wściekłości okrutnej bestii.

   Siedział ze spokojem, obserwując i wskazując zmiany, jakie dostrzegł w głosie i mchach smoka.

   — Trucizna zaczyna działać — rzekł z przekonaniem.

   — Nie wierzę.

   Valerii zdawało się niemożliwym, aby cokolwiek nie wiedzieć nawet jak morderczego, mogło zadziałać na tę górę mięśni i wściekłości.

   — Słyszę ból w jego ryku — powiedział Conan. — Na początku był wściekły tylko z powodu ukłucia w podniebienie. Teraz czuje działanie trucizny. Patrz! Zatacza się! Wkrótce oślepnie. No i co, nie mówiłem?

   Smok niespodzianie zachwiał się i ruszył z trzaskiem w las.

   — Ucieka? — niespokojnie spytała Valeria.

   — Idzie do stawu — Conan zerwał się, gotów do natychmiastowego działania.

   — Trucizna go pali. Chodź! Za chwilę oślepnie, ale może tu powrócić po węchu i jeżeli wyczuje, że dalej tu siedzimy, zostanie aż do śmierci. Poza tym jego ryki mogą ściągnąć inne przyjemniaczki. Idziemy!

   — Na dół? — Valeria była przerażona.

   — A jak?! Dotrzemy do miasta! Mogą nas tam skrócić o głowę, ale to nasza jedyna szansa. Możemy spotkać po drodze jeszcze tysiąc smoków, ale zostać tu, to najpewniejszy sposób na samobójstwo. Jeżeli będziemy czekać aż padnie, może nas odwiedzić jeszcze tuzin innych. Pośpiesz się!

   Puścił się w dół zwinnie jak małpa, zatrzymując się tylko po to, by pomóc odrobinę mniej zwinnej towarzyszce, która dopóki nie ujrzała znikającego Cymmerianina, uważała, że wspina się po takielunku czy pionowych skałach nie gorzej od każdego mężczyzny. Weszli w panujący pod gałęziami półmrok i w ciszy dotarli na ziemię. Valerii zdawało się, że bicie jej serca słychać w całej okolicy. Głośne chlipanie dochodzące zza gęstych krzewów mówiło, że smok dopadł stawu i łapczywie pije wodę.

   — Wróci jak tylko ugasi pragnienie — powiedział Conan. — Mogą upłynąć godziny zanim trucizna go zabije — jeżeli w ogóle zabije.

   W oddali, za lasem, słońce chowało się za horyzont. W mglistym półmroku puszczy pojawiły się czarne cienie i rozmyte kształty. Conan ujął Valerię za rękę i co sił w nogach cicho oddalili się od podnóża skały. Sam czynił hałasu mniej niż wiaterek wiejący między drzewami, natomiast Valerii zdawało się, że jej kroki oznajmiają całej puszczy ich ucieczkę.

   — Nie sądzę, żeby poszedł po naszych śladach — mówił cicho Conan — ale jeżeli wiatr zawieje z naszej strony, może nas wyczuć.

   — Mitro, spraw, by wiatr nie wiał! — błagała Valeria.

   Jej blada twarz majaczyła w półmroku. W wolnej ręce ściskała miecz, lecz dotyk oprawionej w rekinią skórę rękojeści umacniał w niej poczucie własnej bezsilności. Do skraju puszczy mieli jeszcze daleko, kiedy usłyszeli za sobą uderzenia i trzaski. Valeria przygryzła usta, tłumiąc krzyk.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • srebro19.xlx.pl